Mikrohistorie o wielkich sprawach
Katarzyna Tokarska-Stangret

„Bajki malutkie 1 i , „Bajki malutkie 2 Maliny Prześlugi w  reż.  Marioli Ryl-Krystianowskiej w  Teatrze Animacji w Poznani. Pisze Katarzyna Tokarska-Stangret, członkini Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

W Teatrze Animacji w Poznaniu Bajki malutkie 1 i Bajki malutkie 2 w reżyserii Marioli Ryl-Krystianowskiej na podstawie mikrodramatów Maliny Prześlugi w praktyce funkcjonują i oddzielnie, i razem, ponieważ poszczególne bajki mogą być w razie potrzeby wymieniane. Wszystkie opierają się na podobnym pomyśle inscenizacyjnym, łączy je też koncepcja opowiedzenia o „niekanonicznych” bohaterach. Mamy zatem dwa krótkie, godzinne spektakle dla małych dzieci, każdy składający się z trzech historyjek o postaciach, które zazwyczaj nie grają pierwszych skrzypiec: pchła, mól, kotka, koń, co galopuje pod rycerzem i tyle o nim wiemy, zdezelowane zabawki, nie pamiętające już czym są i jakiego koloru, nawet włos. Włosy, głosi powiedzenie, dzieli się czasem na czworo, lecz nikt wcześniej nie wymyślił, żeby nadać im imiona, a łysienie pokazać jako odchodzenie.

Prześluga wymyśliła, zyskując w całym tym projekcie, mogącym się przecież dalej rozrastać, duże możliwości gry z typami bohaterów i kontekstem, z którego ich wyjmuje – albo w którym osadza. Rozczarowany Rumak Romuald (Marek A. Cyris), gdy już uwierzy i uraduje się, że to naprawdę jego wzywa na pomoc cienki głosik, biegł będzie – sam uwikłany w stereotypy i schematy fabularne – do pięknej księżniczki, a uratuje… muchę przyczepioną do lepu. Autorka do swoich postaci dostosowała rozmach przygód. Przygodą pełną niebezpieczeństw jest więc tu zeskoczenie na podłogę z jamnika, i tak już ryzykowne dla pchły Majki (Mariola Ryl-Krystianowska), a następnie uniknięcie rozdeptania przez kapeć i lot po pokoju z komarem w poszukiwaniu brata. Aktorzy stwarzają bliską, przyjazną więź z widzem, znakomicie grają z przedmiotami i cieszącymi oko lalkami, wyzyskują ciepły humor zawarty w dramatach, a przy okazji pokazują, że dzieci nie potrzebują wielkich epickich fabuł, by dać się porwać opowieści.

Spektakl rozgrywa się w nomen omen malutkiej przestrzeni przysłoniętej po obu bokach kurtyną (scenografię zaprojektowała Martyna Dworakowska). Ukryty za nią świat przedstawiony powstaje z kilku znanych młodych widzom, kreatywnie użytych na ich oczach elementów. A ponieważ najprostsze sytuacje wymagają najwięcej inwencji, mamy tu ciekawe pomysły, które delikatnie zmieniają pluszowość i klockowość dziecięcego świata, budując czasem efekt zaskoczenia czy dziwności: wystająca zza kotary głowa wielkiego różowego misia, na której pchła próbuje żerować, okazuje się samą tylko głową; ciało jamnika ma tylko śmiesznie animowane łeb i zad z ogonem, bez tułowia, a jednak, dzięki zręczności aktorów, wydaje się kompletny i po swojemu długi. Wystarczy inaczej ułożyć kuby (podesty, schodki, ni to tekturowe, ni drewniane, niedokładnie pomalowane farbami) i kilka desek, przykryć kawałkiem szmatki, szczegóły zaś dodać za pomocą dodatkowych rekwizytów, by zmienić miejsce akcji.

W tym względzie największego rozmachu scenograficznego wymagały mieszkanie babci Ani (Marta Berthold) z szafą uszytą z kolorowych tkanin, niby z atakowanych przez mole ubrań (czyli istota szafy z punktu widzenia mola i ciekawy pomysł wyciągnięcia na zewnątrz wnętrza), oraz przerzedzająca się fryzura bibliotekarza. Przedstawiona ona została jako kilka zatkniętych w podłodze wysokich silikonowych tyczek wygiętych we wszystkie strony, które w trakcie opowieści są po kolei wyciągane. Przy jednej z nich na krześle siedzi Patryk, włos za lewym uchem (Marcin Ryl-Krystianowski), rosnący w sąsiedztwie sędziwego Siwego, zakochany w wiotkiej Anicie. Wypadanie ilustruje ważny po pandemii temat odchodzenia. Ale pokazuje też, podobnie jak inne bajki malutkie – i podobnie jak wszystkie baśnie świata – że jeśli komuś na kimś zależy, zrobi wiele, by go odnaleźć. Skoczy jak pchła w przepaść, czyli na podłogę. Albo właśnie nie heroicznie i nie spontanicznie opracuje długofalowy plan realizacji celu, co doradzają poradniki. Patryk na prawie już łysej czaszce będzie więc ćwiczył do upadłego skręty, by z prostego włosa zwinąć się w sprężynkę i gdy już porwie go wiatr, móc sterować swym lotem ku ukochanej. Wiele tu mądrych przesłań. Że działanie w ramach, które ograniczają, nadaje sens i pozwala aktywnie zmierzyć się z nieuchronnym. A nawet zmienia to, co wydaje się dopustem, w nowy etap – bardziej swobodny i radosny. Może tak będziemy żyć po śmierci. Może też w ten sposób należy czytać tę o(przy)powieść. Pisarka daje szerokie pole do interpretacji, ale – co mi się podoba – stroni od podwójnego kodowania, które od czasu Shreka lubią twórcy animacji dla dzieci, gadając ponad ich głowami z dorosłym odbiorcą.

Historyjki przedstawiane są przez bohaterów. Nie będą to więc klasyczne formy dramatyczne, tylko inscenizowane pierwszoosobowe opowiadania z elementami dialogu, jak to w bajkach bywa. Prześluga adaptując w ten sposób na scenę schemat bajki, mocniej eksponuje postaci, którym powierza narrację. Na spektakl zapraszani są widzowie od lat 4, nie unika się jednak trudnych tematów, o których na co dzień najczęściej nie bardzo wiadomo jak i kiedy rozmawiać. A w świecie istnieje wszak śmierć (cała rodzina moli zostaje wytruta przez babcię Anię kulkami naftaliny), istnieją szare strefy, gdzie zostajemy całkiem sami (gubi się Owieczka – Marta Berthold, i Miś Stefan – Marcin Chomicki). Istnieje też złość i brzydota: Miś Stefan brudny, bez oka i z przyklejoną gumą do żucia słyszy, że jest złym i parszywym szczurem i zaczyna czuć się szczurem – dopiero „zagubiona” owca, która wypadła z bożonarodzeniowej szopki, rozmawiając ze Stefanem bez uprzedzeń jak uczyli wujek Józef i ciocia Marysia, przywraca mu zapoznaną tożsamość. Dałoby się tu rozwinąć całą teologię o tym, kto ratuje zagubionych i gdzie ich szukać, można by też pokazać psychologiczne i komunikacyjne wzorce skutecznego porozumienia. Istnieje zemsta (mól zanim zaprzyjaźni się z babcią, próbuje ją na wszelkie sposoby denerwować, siadając na przykład na Ryśku z Klanu) czy starość (babcia ma zmarszczki i sztuczne zęby w szklance). Przedstawione są one przez autorkę, aktorów i aktorki jako część życia – i równoważone pozytywnymi zwrotami akcji. Mol Zbyszek (Marcin Chomicki), pod wpływem opinii wujka uprzedzony do much, nie tylko zostaje przez jedną z nich uratowany (muchę animuje Mariola Ryl-Krystianowska), ale też, będąc sierotą, „przysposobiony”; babcia ocala Zbyszka przed utopieniem się w szklance z protezą, co jest zaczynem wielkiej przyjaźni chroniącej oboje przed samotnością, do szafy zaś wprowadza się nowa rodzina moli z córką, którą warto zapoznać. Co krok wielki temat, wpleciony w pełną blasków i cieni codzienność, która nieprzerwanie się toczy. Obie strony medalu pokazane są z uśmiechem, zostawiając widzów z pozytywnymi emocjami i nadzieją. Tak też odbieramy – z nadzieją – gest zatknięcia malutkiej flagi Ukrainy na ostatnim włosie, który jeszcze się trzyma, podczas finałowej, na długo wpadającej w ucho piosenki.

03.06.2022
e-teatr.pl

Recenzowany spektakl:
BAJKI MALUTKIE 1

Mikrohistorie o wielkich sprawach
Katarzyna Tokarska-Stangret

„Bajki malutkie 1 i , „Bajki malutkie 2 Maliny Prześlugi w  reż.  Marioli Ryl-Krystianowskiej w  Teatrze Animacji w Poznani. Pisze Katarzyna Tokarska-Stangret, członkini Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

W Teatrze Animacji w Poznaniu Bajki malutkie 1 i Bajki malutkie 2 w reżyserii Marioli Ryl-Krystianowskiej na podstawie mikrodramatów Maliny Prześlugi w praktyce funkcjonują i oddzielnie, i razem, ponieważ poszczególne bajki mogą być w razie potrzeby wymieniane. Wszystkie opierają się na podobnym pomyśle inscenizacyjnym, łączy je też koncepcja opowiedzenia o „niekanonicznych” bohaterach. Mamy zatem dwa krótkie, godzinne spektakle dla małych dzieci, każdy składający się z trzech historyjek o postaciach, które zazwyczaj nie grają pierwszych skrzypiec: pchła, mól, kotka, koń, co galopuje pod rycerzem i tyle o nim wiemy, zdezelowane zabawki, nie pamiętające już czym są i jakiego koloru, nawet włos. Włosy, głosi powiedzenie, dzieli się czasem na czworo, lecz nikt wcześniej nie wymyślił, żeby nadać im imiona, a łysienie pokazać jako odchodzenie.

Prześluga wymyśliła, zyskując w całym tym projekcie, mogącym się przecież dalej rozrastać, duże możliwości gry z typami bohaterów i kontekstem, z którego ich wyjmuje – albo w którym osadza. Rozczarowany Rumak Romuald (Marek A. Cyris), gdy już uwierzy i uraduje się, że to naprawdę jego wzywa na pomoc cienki głosik, biegł będzie – sam uwikłany w stereotypy i schematy fabularne – do pięknej księżniczki, a uratuje… muchę przyczepioną do lepu. Autorka do swoich postaci dostosowała rozmach przygód. Przygodą pełną niebezpieczeństw jest więc tu zeskoczenie na podłogę z jamnika, i tak już ryzykowne dla pchły Majki (Mariola Ryl-Krystianowska), a następnie uniknięcie rozdeptania przez kapeć i lot po pokoju z komarem w poszukiwaniu brata. Aktorzy stwarzają bliską, przyjazną więź z widzem, znakomicie grają z przedmiotami i cieszącymi oko lalkami, wyzyskują ciepły humor zawarty w dramatach, a przy okazji pokazują, że dzieci nie potrzebują wielkich epickich fabuł, by dać się porwać opowieści.

Spektakl rozgrywa się w nomen omen malutkiej przestrzeni przysłoniętej po obu bokach kurtyną (scenografię zaprojektowała Martyna Dworakowska). Ukryty za nią świat przedstawiony powstaje z kilku znanych młodych widzom, kreatywnie użytych na ich oczach elementów. A ponieważ najprostsze sytuacje wymagają najwięcej inwencji, mamy tu ciekawe pomysły, które delikatnie zmieniają pluszowość i klockowość dziecięcego świata, budując czasem efekt zaskoczenia czy dziwności: wystająca zza kotary głowa wielkiego różowego misia, na której pchła próbuje żerować, okazuje się samą tylko głową; ciało jamnika ma tylko śmiesznie animowane łeb i zad z ogonem, bez tułowia, a jednak, dzięki zręczności aktorów, wydaje się kompletny i po swojemu długi. Wystarczy inaczej ułożyć kuby (podesty, schodki, ni to tekturowe, ni drewniane, niedokładnie pomalowane farbami) i kilka desek, przykryć kawałkiem szmatki, szczegóły zaś dodać za pomocą dodatkowych rekwizytów, by zmienić miejsce akcji.

W tym względzie największego rozmachu scenograficznego wymagały mieszkanie babci Ani (Marta Berthold) z szafą uszytą z kolorowych tkanin, niby z atakowanych przez mole ubrań (czyli istota szafy z punktu widzenia mola i ciekawy pomysł wyciągnięcia na zewnątrz wnętrza), oraz przerzedzająca się fryzura bibliotekarza. Przedstawiona ona została jako kilka zatkniętych w podłodze wysokich silikonowych tyczek wygiętych we wszystkie strony, które w trakcie opowieści są po kolei wyciągane. Przy jednej z nich na krześle siedzi Patryk, włos za lewym uchem (Marcin Ryl-Krystianowski), rosnący w sąsiedztwie sędziwego Siwego, zakochany w wiotkiej Anicie. Wypadanie ilustruje ważny po pandemii temat odchodzenia. Ale pokazuje też, podobnie jak inne bajki malutkie – i podobnie jak wszystkie baśnie świata – że jeśli komuś na kimś zależy, zrobi wiele, by go odnaleźć. Skoczy jak pchła w przepaść, czyli na podłogę. Albo właśnie nie heroicznie i nie spontanicznie opracuje długofalowy plan realizacji celu, co doradzają poradniki. Patryk na prawie już łysej czaszce będzie więc ćwiczył do upadłego skręty, by z prostego włosa zwinąć się w sprężynkę i gdy już porwie go wiatr, móc sterować swym lotem ku ukochanej. Wiele tu mądrych przesłań. Że działanie w ramach, które ograniczają, nadaje sens i pozwala aktywnie zmierzyć się z nieuchronnym. A nawet zmienia to, co wydaje się dopustem, w nowy etap – bardziej swobodny i radosny. Może tak będziemy żyć po śmierci. Może też w ten sposób należy czytać tę o(przy)powieść. Pisarka daje szerokie pole do interpretacji, ale – co mi się podoba – stroni od podwójnego kodowania, które od czasu Shreka lubią twórcy animacji dla dzieci, gadając ponad ich głowami z dorosłym odbiorcą.

Historyjki przedstawiane są przez bohaterów. Nie będą to więc klasyczne formy dramatyczne, tylko inscenizowane pierwszoosobowe opowiadania z elementami dialogu, jak to w bajkach bywa. Prześluga adaptując w ten sposób na scenę schemat bajki, mocniej eksponuje postaci, którym powierza narrację. Na spektakl zapraszani są widzowie od lat 4, nie unika się jednak trudnych tematów, o których na co dzień najczęściej nie bardzo wiadomo jak i kiedy rozmawiać. A w świecie istnieje wszak śmierć (cała rodzina moli zostaje wytruta przez babcię Anię kulkami naftaliny), istnieją szare strefy, gdzie zostajemy całkiem sami (gubi się Owieczka – Marta Berthold, i Miś Stefan – Marcin Chomicki). Istnieje też złość i brzydota: Miś Stefan brudny, bez oka i z przyklejoną gumą do żucia słyszy, że jest złym i parszywym szczurem i zaczyna czuć się szczurem – dopiero „zagubiona” owca, która wypadła z bożonarodzeniowej szopki, rozmawiając ze Stefanem bez uprzedzeń jak uczyli wujek Józef i ciocia Marysia, przywraca mu zapoznaną tożsamość. Dałoby się tu rozwinąć całą teologię o tym, kto ratuje zagubionych i gdzie ich szukać, można by też pokazać psychologiczne i komunikacyjne wzorce skutecznego porozumienia. Istnieje zemsta (mól zanim zaprzyjaźni się z babcią, próbuje ją na wszelkie sposoby denerwować, siadając na przykład na Ryśku z Klanu) czy starość (babcia ma zmarszczki i sztuczne zęby w szklance). Przedstawione są one przez autorkę, aktorów i aktorki jako część życia – i równoważone pozytywnymi zwrotami akcji. Mol Zbyszek (Marcin Chomicki), pod wpływem opinii wujka uprzedzony do much, nie tylko zostaje przez jedną z nich uratowany (muchę animuje Mariola Ryl-Krystianowska), ale też, będąc sierotą, „przysposobiony”; babcia ocala Zbyszka przed utopieniem się w szklance z protezą, co jest zaczynem wielkiej przyjaźni chroniącej oboje przed samotnością, do szafy zaś wprowadza się nowa rodzina moli z córką, którą warto zapoznać. Co krok wielki temat, wpleciony w pełną blasków i cieni codzienność, która nieprzerwanie się toczy. Obie strony medalu pokazane są z uśmiechem, zostawiając widzów z pozytywnymi emocjami i nadzieją. Tak też odbieramy – z nadzieją – gest zatknięcia malutkiej flagi Ukrainy na ostatnim włosie, który jeszcze się trzyma, podczas finałowej, na długo wpadającej w ucho piosenki.

03.06.2022
e-teatr.pl

Recenzowany spektakl:
BAJKI MALUTKIE 1

Malutkie, czyli krótkie, ale świetne
Juliusz Tyszka

Ile można jeszcze pisać o bezgraniczności wyobraźni Maliny Prześlugi?! Ile jeszcze niesamowicie, niezwykle nieograniczonych opowieści autorka ta nam sprezentuje? Tego nie wie nikt.

Póki co musimy wygiąć do oporu nasze skromne wyobraźniowe ramy, aby zmieścić w nich to, czego doświadczamy, czytając na przykład jej Nowe bajki dla dzieci albo oglądając ich inscenizację, czyli Bajki Malutkie w poznańskim Teatrze Animacji.

Aby doświadczyć maksymalnego wygięcia tychże ram, wystarczy przytoczyć listę bohaterek i bohaterów tychże bajek. Kogóż my tu mamy? Na początek może zestaw insektów: rodzeństwo pcheł, komar, mucha i mól. Przy tym owadzim zestawie banalnie wypadają: koń (ale autonomiczny, bez jeźdźca do samego końca bajki), plastikowa owieczka z betlejemskiej szopki oraz pluszowy miś (przed upraniem sakramencko brudny – myśli, że jest szczurem). Totalną sensację mamy za to na koniec: bohaterem jest tu… włos na głowie!

Zacznijmy jednak od uporządkowania tej opowieści. Otóż na początku wizyty rozpoznawczej w sobotnie popołudnie 22 stycznia 2022 roku dyrektor Teatru Animacji Piotr Klimek wtajemniczył nielicznych gości (limit covidowy) w tajniki bardzo potrzebnej, choć nienowej strategii: jedna „bajka malutka”, to czterdziestominutowe, nieskomplikowane technicznie, małoobsadowe, niedrogie, bezpieczne sanitarnie „przedstawionko”. Można je zagrać dosłownie wszędzie – w plenerze, w szkolnej klasie, a nawet w szpitalnej sali dla kilkorga dzieci (oczywiście, można też je obejrzeć w Teatrze Animacji, na miniscence w Lamusie). Artystki oraz artyści z poznańskiego zespołu chcą w ten sposób choć w małym stopniu walczyć z kulturowym wykluczeniem wielu spośród najmłodszych, a także zagospodarować teren opanowany dotychczas przez wędrowne, niedrogie przedstawienia, robione na ogół przez naprędce sklecone objazdowe trupy. (Pan dyrektor okazał się dobrym dyplomatą i nie użył w tym miejscu swej przemowy terminu „chałtura”, jednak recenzent nie musi się tu krępować, sprawa jest jasna.)

W ramach niedzielnego spotkania zaprezentowano nam trzy minispektakle, na które złożyły się wyreżyserowane przez Mariolę Ryl-Krystianowską następujące teksty Prześlugi: 1) Bajka Majka (wiodącą rolę pchły Majki zagrała tu sama reżyserka) i Bajka o Rozczarowanym Rumaku Romualdzie (rumaka grał Marek A. Cyris); 2) Bajka o starej babci i Molu Zbyszku (tytułowego bohatera grał Marcin Chomicki) oraz Bajka o owieczce, która ciągle się gubiła (owieczkę z szopki betlejemskiej zagrała Marta Berthold); 3) Bajka o Zakochanej Kotce Fiu Fiu (kotkę animowała Magdalena Dehr) i Bajka o Włosie Patryku (tytułowym włosem był Marcin Ryl-Krystianowski).

Oczywiście, tego typu długie pokazy nie będą praktykowane w przyszłości – dzieci nie wytrzymałyby takiej dawki teatru, choćby i najprzedniejszego. Jedna czterdziestominutowa miniatura teatralna w zupełności im wystarczy.

Cóż by tu napisać o tym, co działo się na scenie? Może zacznijmy tak: „Czarodziejstwa teatralnej animacji rozpościerały się obficie przed ciasno stłoczonymi, siedzącymi tuż, tuż obok minisceny widzami, małymi i dużymi”. Teraz możemy już przejść do konkretów: jamnik – „miejsce zamieszkania”, a zarazem „żywiciel” dwóch pcheł – okazał się kawałkiem brązowego płótna rozpostartego na stole, z ogonem animowanym z jednej strony stołu przez Marka A. Cyrisa i łbem animowanym z drugiej strony przez Marcina Ryl-Krystianowskiego. A po stole-jamniczym grzbiecie grasowały pchełki: Majka i jej brat Maciek, ożywiane przez Mariolę Ryl-Krystianowską.

Zdarzyło się jednakowoż w pewnym momencie spektaklu i tak, że ogon jamnika merdał z jednej strony kulis, a morda poruszała się rytmicznie po drugiej stronie. Tułowia jakoś zabrakło – pewnie (jak to u jamników bywa) rozciągało się gdzieś z tyłu, przez całą „długaśność” sceny.

Gdy pchle rodzeństwo już zeszło z grzbietu jamnika i znalazło się na podłodze, śmiertelnym zagrożeniem dla obojga okazały się dwa wielkie, szare kapcie, które – jak gdyby nigdy nic – dostojnie kroczyły wzdłuż sceny. Twórczyni spektaklu ograniczyła się tutaj do uruchomienia samych kapci, nie przejmując się realistycznym oddaniem nawet samych nóg ich właścicielki bądź właściciela. Chyba słusznie, bo z pchlo-podłogowej perspektywy ważne (a może nawet widoczne) są same kapcie – nie ma znaczenia, czyje nogi chronią i zdobią w ramach swych kapciowych powinności. Tak oto, nie po raz pierwszy zresztą, objawił się w Teatrze Animacji posthumanistyczny wymiar świata.

Z kolei miejscem stałego pobytu Mola Zbyszka (Marcin Chomicki) okazała się szafa, która „uosobiona” została na scenie przez dwuwymiarową płócienną atrapę, do której wejście prowadziło nie przez jakieś tam drzwi, tylko… potężnych rozmiarów zamek błyskawiczny.

Pan Piotr Klimek w swej drugiej dyrektorskiej przemowie (po bajkach o pchle i koniu) uprzedził nas, że kolejność prezentowanych nam miniatur nie jest przypadkowa: zaczynamy od niewinnej dość groteski, by potem zanurzyć się w świat naznaczony głębią miłości oraz grozą śmierci. Pierwszy minispektakl mogą oglądać nawet czterolatki, podczas gdy dwa następne (w tym zwłaszcza ten ostatni) przeznaczone są już dla dzieci ciut starszych.

No i sprawdziło się: wytrucie prawie całej rodziny moli, korzystającej z „gastronomicznego bogactwa” oferowanego przez starą szafę, pokazane zostało jeszcze w dość niewinny, zakamuflowany sposób. Natomiast pomysł, że wypadanie włosów w ramach pospolitego łysienia ma być czytelnym nawiązaniem do odejścia z tego świata w krainę wiecznego niebytu, został nie tylko dosłownie unaoczniony (scenicznych włosów ubywało, że hej!), lecz jeszcze sugestywnie podkreślony przez wyraziste, nader żałobne poczynania Włosa Patryka, który na koniec już tylko czekał na swoją kolej.

W trakcie oglądania owych trzech miniatur nachodziła mnie prawie bez przerwy starczo-namolna refleksja, powracająca do czasów mej młodości, gdym współpracował z Nieinstytucjonalnym Zawodowym Teatrem „Wierzbak”. Troje młodych artystów wywodzących się z bezpośredniego poprzednika Teatru Animacji, czyli Teatru Lalki i Aktora „Marcinek” Leokadii Serafinowicz, a potem Wojciecha Wieczorkiewicza, zaoferowało szkołom i domom kultury ambitną alternatywę dla panoszących się bezczelnie chałtur. Grali bez nagłośnienia, często bez świateł, uprawiając fascynujący „ubogi” teatr przedmiotu. Mogli grać naprawdę wszędzie – obserwowałem ich, jak grali dla dwudziestu kilku osób w swojej siedzibie – małej salce poznańskiego domu kultury „Wierzbak”, a także jak ostro walczyli o przetrwanie w wielkiej auli szkolnej w Opolu, przekrzykując się z kilkusetosobową widownią z „podstawówki”. (Dodam: walczyli ostro, ale fair. I wygrali.)

Czy dzisiaj możliwy jest „teatr wszędzie”, bez muzyki z komputera, bez reflektorów, bez oświetleniowca i akustyka? Bo jeśli chcemy, jak deklaruje dyrektor Klimek, grać dla dzieci nawet w szpitalnej sali, to czy wszyscy oni tam się zmieszczą, nawet jeśli obsada każdej z miniatur to trzy osoby?

Tak czy inaczej warto, naprawdę warto wesprzeć tę cenną, „miniaturową” inicjatywę Teatru Animacji. Warto też zachęcić inne teatry (nie tylko i niekoniecznie teatry lalki i aktora) do zainicjowania podobnych przedsięwzięć.

11-02-2022
www.teatralny.pl

 

Recenzowany spektakl:
BAJKI MALUTKIE 1