Molier wśród "muppetów"
Błażej Kusztelski, e-teatr

Siedemdziesiąt lat minęło (prawie), jak jeden dzień, ale Teatr Animacji, wcześniej zwany między innymi "Marcinkiem", nadal w dobrej formie. Nic dziwnego, że swój jubileusz przypieczętował okolicznościowym znaczkiem do przypięcia na piersi z dumnym napisem: "Teatr w formie", co oznacza nie tylko, że trzyma poziom i fason, ale i to, że jest teatrem Formy. Najnowsza premiera w pełni to potwierdza, ponieważ właśnie forma, a więc sceniczny kształt, stanowi jej niekwestionowany, ale i jedyny chyba atut.

 

Spektakl "Molier" to krotochwila, która w prześmiewczej, parodystycznej konwencji pokazuje ostatni etap żywota autora "Świętoszka" zarówno przez pryzmat jego kłopotów twórczych, determinowanych różnymi zresztą czynnikami, jak i przez pryzmat stworzonych przez niego postaci starców, chorobliwych zazdrośników lub hipochondryków, zdradzanych lub przeżywających rozmaite niemiłe perypetie w swoich związkach. Krotochwilę tę prezentuje zespół współczesnych nam komediantów-wesołków, złośliwych kuglarzy, którzy bawiąc się swoim "antenatem" komediowym, nie szczędzą mu kpin, szyderstw i złośliwości. Stąd także kilkakrotne przywołania konwencji teatru w teatrze.

 

Urodzony w Australii holenderski reżyser i scenograf Neville Tranter (także współautor sztuki) wywiódł rzecz z komedii dell'arte (Molier terminował zresztą u Włochów), naszpikowanej - jak wiadomo - błazeńsko-trywialnymi środkami, złośliwie-szyderczymi, niekiedy sprośnymi, i opartej na charakterystycznych typach postaci - "maskach". Stąd tytułowa postać to pan - starzec nieznośny, podejrzliwy, wydrwiony, niedołężny (swoją drogą autor "Chorego z urojenia" zmarł w wieku 51 lat, do starca było mu daleko), który oczywiście ma szczwanego sługę, postępującego ze swym pryncypałem zgoła bezceremonialnie. Jest też przyjaciel Moliera - doktor i sędzia - o haczykowatym nosie, czyli typ znany z komedii dell'arte jako Pantalone. Można by też rzec, że typem samochwała jest tu król słońce, protektor Moliera. W przedstawieniu i sztuce są także aluzje zarówno do "Chorego z urojenia", jak i do "Szkoły żon", a także do autentycznych kłopotów, jakie były udziałem Moliera - męża, autora, aktora i szefa trupy teatralnej. Dobrze zresztą znanych, a tu pobieżnie przywołanych.

 

Oczywiście o stylu tego przedstawienia i jego charakterze decyduje przede wszystkim fakt, iż główne postacie to... lalki. Jedynie służący pana Moliera zachowuje ludzką postać, ponieważ wywodzi się z trupy, która odgrywa to przedstawienie i jest jakby komentatorem, wywoływaczem i łącznikiem między widownią a trupą komediantów-animatorów. I on i jego partnerzy noszą długie nosy osadzone na okularowych ramkach, co nie tylko dodaje im błazeńskiego sznytu, ale i bardzo zręcznie kamufluje fakt, że to oni użyczają swego głosu lalkom. Ubrani w czarne stroje (wzięte z tradycji bunraku) nie rzucają się w oczy, dyskretnie sterując lalkami, a jednocześnie wcielając się jakby w role służących, którzy usłużnie pomagają poruszać się swym nobliwym, stetryczałym panom.

 

Niewątpliwym i na mój gust jedynym atutem przedstawienia jest zgrabna animacja i kształt lalek. Sam bowiem tekst sztuki wystarczyłby zaledwie na 20-minutową miniaturę sceniczną. Artur Romański sprawnie, z poczuciem humoru prowadzi rolę służącego, ale duże słowa uznania należą się przede wszystkim Marcinowi Ryl-Krystianowskiemu, brawurowo i z niezwykłą inwencją animującemu głosowo i ruchowo lalkową postać Moliera. Bez wątpienia jednak bez znakomitych "muppetowych" lalek (jakby połączenie człekopodobnej pacynki z kukłą), zaprojektowanych przez Neville'a Trantera, nie byłoby efektu, jaki osiągają animatorzy. I nie byłoby wizualnej urody przedstawienia.

 

Spektakl adresowany jest do widzów dorosłych i młodzieży. Kto lubi konwencję lalkową lub wątpi w jej urok i chciałby się mile rozczarować, ten znajdzie w Teatrze Animacji niespełna godzinną żartobliwą propozycję sceniczną, kto jednak liczy na coś więcej, pewnie rozczaruje się. Chociaż z drugiej strony konwencja dell'arte z góry przecież zakłada błahe ujęcie choćby nawet spraw prawdziwie istotnych. Godzi się także wspomnieć, że "Molier", napisany prawie 20 lat temu i zrealizowany na scenie, był swego czasu trzykrotnie nagradzany na międzynarodowych festiwalach lalkowych.

Miejsce publikacji:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213966.html

Data publikacji:
8.12.2015

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Molier wśród "muppetów"
Błażej Kusztelski, e-teatr

Siedemdziesiąt lat minęło (prawie), jak jeden dzień, ale Teatr Animacji, wcześniej zwany między innymi "Marcinkiem", nadal w dobrej formie. Nic dziwnego, że swój jubileusz przypieczętował okolicznościowym znaczkiem do przypięcia na piersi z dumnym napisem: "Teatr w formie", co oznacza nie tylko, że trzyma poziom i fason, ale i to, że jest teatrem Formy. Najnowsza premiera w pełni to potwierdza, ponieważ właśnie forma, a więc sceniczny kształt, stanowi jej niekwestionowany, ale i jedyny chyba atut.

 

Spektakl "Molier" to krotochwila, która w prześmiewczej, parodystycznej konwencji pokazuje ostatni etap żywota autora "Świętoszka" zarówno przez pryzmat jego kłopotów twórczych, determinowanych różnymi zresztą czynnikami, jak i przez pryzmat stworzonych przez niego postaci starców, chorobliwych zazdrośników lub hipochondryków, zdradzanych lub przeżywających rozmaite niemiłe perypetie w swoich związkach. Krotochwilę tę prezentuje zespół współczesnych nam komediantów-wesołków, złośliwych kuglarzy, którzy bawiąc się swoim "antenatem" komediowym, nie szczędzą mu kpin, szyderstw i złośliwości. Stąd także kilkakrotne przywołania konwencji teatru w teatrze.

 

Urodzony w Australii holenderski reżyser i scenograf Neville Tranter (także współautor sztuki) wywiódł rzecz z komedii dell'arte (Molier terminował zresztą u Włochów), naszpikowanej - jak wiadomo - błazeńsko-trywialnymi środkami, złośliwie-szyderczymi, niekiedy sprośnymi, i opartej na charakterystycznych typach postaci - "maskach". Stąd tytułowa postać to pan - starzec nieznośny, podejrzliwy, wydrwiony, niedołężny (swoją drogą autor "Chorego z urojenia" zmarł w wieku 51 lat, do starca było mu daleko), który oczywiście ma szczwanego sługę, postępującego ze swym pryncypałem zgoła bezceremonialnie. Jest też przyjaciel Moliera - doktor i sędzia - o haczykowatym nosie, czyli typ znany z komedii dell'arte jako Pantalone. Można by też rzec, że typem samochwała jest tu król słońce, protektor Moliera. W przedstawieniu i sztuce są także aluzje zarówno do "Chorego z urojenia", jak i do "Szkoły żon", a także do autentycznych kłopotów, jakie były udziałem Moliera - męża, autora, aktora i szefa trupy teatralnej. Dobrze zresztą znanych, a tu pobieżnie przywołanych.

 

Oczywiście o stylu tego przedstawienia i jego charakterze decyduje przede wszystkim fakt, iż główne postacie to... lalki. Jedynie służący pana Moliera zachowuje ludzką postać, ponieważ wywodzi się z trupy, która odgrywa to przedstawienie i jest jakby komentatorem, wywoływaczem i łącznikiem między widownią a trupą komediantów-animatorów. I on i jego partnerzy noszą długie nosy osadzone na okularowych ramkach, co nie tylko dodaje im błazeńskiego sznytu, ale i bardzo zręcznie kamufluje fakt, że to oni użyczają swego głosu lalkom. Ubrani w czarne stroje (wzięte z tradycji bunraku) nie rzucają się w oczy, dyskretnie sterując lalkami, a jednocześnie wcielając się jakby w role służących, którzy usłużnie pomagają poruszać się swym nobliwym, stetryczałym panom.

 

Niewątpliwym i na mój gust jedynym atutem przedstawienia jest zgrabna animacja i kształt lalek. Sam bowiem tekst sztuki wystarczyłby zaledwie na 20-minutową miniaturę sceniczną. Artur Romański sprawnie, z poczuciem humoru prowadzi rolę służącego, ale duże słowa uznania należą się przede wszystkim Marcinowi Ryl-Krystianowskiemu, brawurowo i z niezwykłą inwencją animującemu głosowo i ruchowo lalkową postać Moliera. Bez wątpienia jednak bez znakomitych "muppetowych" lalek (jakby połączenie człekopodobnej pacynki z kukłą), zaprojektowanych przez Neville'a Trantera, nie byłoby efektu, jaki osiągają animatorzy. I nie byłoby wizualnej urody przedstawienia.

 

Spektakl adresowany jest do widzów dorosłych i młodzieży. Kto lubi konwencję lalkową lub wątpi w jej urok i chciałby się mile rozczarować, ten znajdzie w Teatrze Animacji niespełna godzinną żartobliwą propozycję sceniczną, kto jednak liczy na coś więcej, pewnie rozczaruje się. Chociaż z drugiej strony konwencja dell'arte z góry przecież zakłada błahe ujęcie choćby nawet spraw prawdziwie istotnych. Godzi się także wspomnieć, że "Molier", napisany prawie 20 lat temu i zrealizowany na scenie, był swego czasu trzykrotnie nagradzany na międzynarodowych festiwalach lalkowych.

Miejsce publikacji:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213966.html

Data publikacji:
8.12.2015

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Uwaga! W Teatrze Animacji sztuka dla widzów dorosłych
Stefan Drajewski, Głos Wielkopolski
Teatr Animacji w Poznaniu wraca do dobrej tradycji tego miejsca, kiedy na widowni zasiadała dorosła publiczność. A ma ją skusić nowy tytuł na afiszu: "Molier".

"Molier" to zabawna, kabaretowo opowiedziana historia życia wielkiego dramaturga i komedianta w jednej osobie - Moliera. Nie jest to jednak sztuka do końca biograficzna. Wątki z życia Moliera mieszają się z wątkami z jego sztuk, a członkowie rodziny mogą się nam pomylić z bohaterami komedii. ("Chory z urojenia", "Świętoszek"). Nie o detale tu jednak idzie, ale o problem uwikłania artysty w życie dworu. Z obserwacji i doświadczeń twórcy spektaklu Neville'a Trantera wynika, że niewiele się pod tym względem od czasów autora "Świętoszka" zmieniło. Kiedyś artysta zależał od łaski króla, dziś - urzędnika lub sponsora. Zawsze jego popularność zależna jest od gawiedzi. Aby wyostrzyć ten problem, reżyser wprowadził postać lalkowe alter ego.

Drugi wątek, który wydaje mi się niezwykle intrygujący, to kwestia lojalności: Moliera wobec króla oraz Antosia (służącego) wobec Moliera.

Neville Tranter, podobnie jak Molier, nie tworzy fabuły w oderwaniu od kontekstu. W poznańskim spektaklu odbija się mniej lub bardziej głośno to, co się dzieje za oknem (np. problemy Teatru Polskiego we Wrocławiu, który zatrudnił aktorów porno, czym wywołał lawinę protestów i interwencję wicepremiera rządu). Bohaterowie przedstawienia nie posługują się tylko językiem wysokiej poezji, potrafią zakląć, kiedy trzeba, pokazać sprośnym gestem, gdzie mają cudze słowa...

Tranter nie buduje świata przedstawionego na scenie. Wystarczają kotary pluszowe (jak w klasycznym teatrze) i "pyszne" lalki muppetowe wzrostem dorównujące aktorom. A ci w "Molierze" są znakomici. Ich klasę daje się odczuć, kiedy tylko - na początku - zakładają okulary z długimi lub garbatymi nosami. A kiedy biorą w swoje ręce lalki, zabierają publiczność w inny świat, świat skarnawalizowany, w którym gruboskórność i dosadność sąsiaduje z finezją, śmiech ze łzami, poezja z prozą, życie rodzinne z polityką, miłość ze zdradą...

Prym wiodą protagoniści: tytułowy Molier (Marcin Ryl-Krystianowski) i Antoś (Artur Romański). Marcin Ryl-Krystianowski kreuje postać Moliera animując lalkę rękoma i głosem, ale jego twarz, ciało, jakby upodobniały się do lalki, jakby lalka i aktor tworzyli jeden organizm. Podobne wrażenie odniosłem, kiedy Artur Romański animował majestatyczną postać króla Ludwika XIV. Ale Romański w tym spektaklu urzeka i bawi przede wszystkim, kiedy w żywym planie gra sługę Antosia. Momentami miałem wrażenie, że "kradnie" rolę głównemu bohaterowi.

Dwóm protagonistom wieczoru sekundują: Igor Fijałkowski, Mariola Ryl-Krystianowska, Sylwia Koronczewska-Cyris, Dominika Byrska.

Podczas premierowego przedstawienia chwilami siadało tempo. Myślę, że za dwa lub trzy wieczory złapie ono właściwy rytm.

Źródło publikacji:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213868.html?josso_assertion_id=5CE866F3553EBB83

Data publikacji:
7.12.2015

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Lalki Neville'a Trantera opowiadają o metafizyce i polityce teatru
Anna Rogulska, kulturapoznan.pl

Teatr Animacji podejmuje próby dotarcia do dorosłego widza i tym razem zaprosił do współpracy Neville'a Trantera, holenderskiego reżysera słynącego ze swojego wyjątkowego teatru muppetowych lalek. Tranter lubi opowiadać historie sławnych postaci historycznych - od Hitlera po Elvisa Presleya. Dla poznańskiej publiczności wybrał biografię Jean-Baptiste'a Poquelina, czyli Moliera, który zmarł podczas swojego spektaklu Chory z urojenia. Losy siedemnastowiecznego francuskiego dramatopisarza i aktora stały się znakomitym pretekstem do zabrania głosu w aktualnej debacie o teatrze.

Poznański Molier trafił z premierą akurat na moment tuż po aferze wrocławskiej, gdzie Ministerstwo Kultury żądało zawieszenia spektaklu Śmierć i dziewczyna, a także po protestach domagających się odwołania ze stanowiska dyrektora Jana Klaty oraz nakazie dostarczenia do resortu kultury nagrań wszystkich spektakli Teatru Starego w Krakowie. Tranter pokazał, że hasło "Chcemy porządnego teatru, a nie jakiegoś porno!" równie dobrze mogłoby wybrzmieć w siedemnastowiecznej farsie. Jako kontekst wybrał w dodatku Świętoszka, czyli komedię z dydaktycznym przesłaniem o hipokryzji, a po roku przepychanek i kontrowersji wokół obsadzania stanowisk dyrektorów teatrów, opowieść o dyrektorze, którego śmierci wszyscy wyczekują z utęsknieniem, jest naprawdę trafnym artystycznym komentarzem.

Molier ze sztucznym nosem

Na śmierć Moliera czeka cały dwór Ludwika XIV, jego podejrzanie młoda żona, służba i trupa aktorska. Tylko jego ambicja i poczucie, że nie zrealizował jeszcze swoich marzeń, nie pozwalają mu odejść z tego świata. Rozpaczliwie pisze kolejne dramaty, choć śmierć stoi tuż za progiem. By przyzwyczaić się do jej oddechu na karku, co dzień odprawia irytujące rytuały pożegnań, lecz gdy go wreszcie dopada, prosi o inne zakończenie. Tym razem nie może go już jednak zmienić.

Całym życiem Moliera jest teatr, dlatego jego żona i służba to aktorzy, a zarazem stworzone przez niego postacie. Ostatnie chwile artysty polegają na nieustannej walce o właściwy porządek rzeczy i przypominaniu, kto tu kogo reżyseruje. Jego świat powoli się rozpada - żona romansuje ze służącym, król dość ma kolejnych prześmiewczych sztuk, starcze zniedołężnienie uzależnia go od własnych bohaterów. Ta smutna opowieść o umieraniu toczona jest jednak cały czas w komediowej konwencji. Lalki są karykaturalne, aktorzy noszą sztuczne nosy i stroją sobie żarty nie tylko z Moliera, ale i samej sytuacji gry scenicznej. Wychodząc z roli, puszczają oko do widza, po czym znów nadskakują cierpiącemu dramatopisarzowi, wszystko z groteskową przesadą. Najbardziej przesadna jest tu jednak farsowa, przaśna stylizacja na... siedemnastowieczną komedię plebejską? Widzowie zdawali się rozbawieni, jednak natłok żartów o seksualnych podtekstach przypominał chwilami słaby kabaret.

Zawsze niech będzie słońce

W tym godzinnym zaledwie spektaklu bardzo dużo się dzieje, jest miejsce i na niewybredne zaloty małżonków, i na rozmowy o śmierci, i na musicalowy popis Ludwika XIV, śpiewającego m.in. Let the sunshine in oraz Zawsze niech będzie słońce, oczywiście po rosyjsku.  Może dlatego to widowisko zdaje się nieco nierówne - dopracowane sceny przeplatają się z mniej trafionymi gagami, a aktorzy chwilami jakby nie nadążali za wartką akcją.

Największą zaletą Moliera jest jednak jego ujęcie metateatralnego tematu. Tranter w lekki sposób przedstawia zależności między światem sztuki a polityką, odkrywa ludzkie pierwiastki i słabości wpływające na działanie teatralnych grup. Bardzo dobrze, że Teatrowi Animacji udało się zabrać głos w "pornoaferze" - gdy przez środowisko artystyczne przechodzi burza, my możemy się pośmiać z Króla Słońce. Taki promyk pomaga nabrać dystansu.

Źródło publikacji:
http://kulturapoznan.pl/

Data publikacji:
7.12.2015

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Gargantuicznie
Juliusz Tyszka, teatralny.pl

Do Polski przyjechał światowej sławy artysta, by popracować z naszymi aktorami. Pracowali nad scenariuszem widowiska, które artysta ten grał był już od siedemnastu lat. Pokazywał je na kilku kontynentach, wszędzie zyskując niebywały poklask. Spektakl otrzymał wiele nagród, w tym tytuł najlepszego przedstawienia na Światowym Festiwalu Teatru Lalek w Pradze (2001). Ergo: Molier Neville’a Trantera w poznańskim Teatrze Animacji był od początku skazany na sukces  i wszelkie odstępstwo od tego pewnika byłoby jakąś bardzo niemile zaskakującą niespodzianką.

I sukces jest! Ale roboty przy nim było jednak co niemiara. Owszem, w popremierowych wypowiedziach aktorzy podkreślali miłą atmosferę i komfort pracy z lalkowym geniuszem, ale prosta obserwacja scenicznej akcji o skomplikowanej narracyjnej konstrukcji, a także mistrzowskiej animacji lalek-muppetów wielkich rozmiarów (która wymagała fizycznej krzepy i niesamowitej koncentracji) dowodzi, że ta robota nie mogła być prosta, łatwa i zawsze przyjemna.

Tranter to postać z absolutnego światowego topu w teatrze lalek. Przybył w 1978 roku z rodzinnej Australii do Amsterdamu na Festival of Fools i objawił się tam ze swymi muppetami niczym prorok Dobrej Lalkowej Nowiny. Amsterdam z radością go przygarnął – artysta założył tam bazę dla swojego Teatru Wypchanych Lalek (Stuffed Puppets Theatre) i od tej pory to właśnie stamtąd zdobywa świat, wzbudzając wszędzie, gdzie się pojawi – od São Paulo, przez Nowy Jork i Paryż, po Tokio – szczery aplauz i podziw dla swego talentu i mistrzostwa.

Odtrąbienie sukcesu jest zatem dobrze uzasadnione twórczą drogą i rozlicznymi triumfami Głównego Kreatora omawianego tu spektaklu. Bo przecież (bądźmy do bólu szczerzy) nieodtrąbienie tegoż sukcesu byłoby zapewne jakimś jednak tam, mimo wszystko, zasadniczo nietaktem wobec Znakomitego Gościa, który się do nas w swej wspaniałomyślności pofatygował. Odtrąbiam jednak ów sukces całkiem spontanicznie, bez prowincjonalnych kompleksów i obciążeń, bom niejedno już wspaniałe przedstawienie teatru lalek w życiu widział. W końcu samo miasto Poznań, najpierw z „Marcinkiem”, potem z Teatrem Animacji i festiwalem Konteksty, a jeszcze na dodatek z Biennale Sztuki dla Dziecka, dostarczało ich sporo i regularnie w ciągu mego długiego już, intensywnego teatralnie życia i wcale nie musiałem się wybierać poza tutejsze rogatki, by się arcydzielnie-lalkowo nasycić.

W pracy Trantera i poznańskich aktorów uderza przede wszystkim precyzja. Już na samym początku jasno daje nam się do zrozumienia, że lalkowa opowieść prezentowana będzie z kilku poziomów teatralnej narracji. Najpierw na front sceny wychodzi sześcioro aktorów – pięcioro w czarnych, neutralnych ubiorach, a jeden (Artur Romański) w odbijającym od tych czerni stroju koloru bordo. Przez chwilę nam się przypatrują – ot, wstępne rozpoznanie, a zarazem prezentacja: „To my – aktorzy tego przedstawienia” – a potem wszyscy równocześnie nakładają na swe twarze śmieszne jarmarczne „nosookulary”, czyli czarne plastikowe oprawki połączone z nadnaturalnej wielkości wściekle różowymi nochalami. Po tym przeistoczeniu stają się dla nas narratorami-animatorami, „komedyi sprawcami”. Bo postaciami scenicznymi, w całej pełni ich ontologicznego i estetycznego statusu, staną się dopiero, gdy zaczną animować lalki – wielkie muppety normalnych, ludzkich rozmiarów. Często jednak będą od lalek odchodzić, dystansować się wobec nich, powracać do swych wyższych animacyjno-narracyjnych wcieleń i cała ta wstępna autoprezentacja jest właśnie po to, byśmy w tych trudnych momentach się nie pogubili i pamiętali o owych precyzyjnie nam na samym początku pokazanych poziomach aktorskiego istnienia.

Tranter animuje swoje wielkie muppety sam, dokonując istnych cudów zręczności (nie mówiąc już o iście maratońsko-atletycznym pokazie wytrzymałości oraz fizycznej krzepy). W Teatrze Animacji większość z zaprojektowanych przezeń lalek animowana była przez dwójkę aktorów: jedna osoba swą lewą ręką poruszała lewą rękę lalki, zaś prawą ręką – muppetową głowę, ze szczególnym uwzględnieniem ust, gdy lalka musiała gadać (głosu udzielał jej zawsze opisany już wyżej animator lewej ręki i głowy). Natomiast drugiej osobie, a konkretnie jej prawej ręce pozostawała prawa ręka muppeta. Oczywistą kwestią jest konieczność perfekcyjnego zgrania obydwu animatorów, którzy – niczym mistrzowie japońskiego bunraku – musieli spójnie i wiarygodnie pokazywać we dwójkę gesty jednego ciała (u Japończyków jest trudniej, bo główne postaci animuje aż trójka mistrzów lalkarskiego rzemiosła). Niemniej nawet animacja we dwójkę jest nielichym wyzwaniem, więc miło mi stwierdzić, że poznańscy aktorzy i aktorki spisali się tu świetnie, zachwycając wspomnianą już wyżej precyzją.

Dwie lalki różniły się od pozostałych: Armanda Béjart, młoda żona starego Moliera (tak naprawdę różnica wieku między nimi wynosiła 18 lat), obecna była na scenie w formie coś jakby krawieckiego manekina-korpusu (od pasa w górę) z bardzo głębokim dekoltem, wywalającym na wierzch obnażone piersi. Manekin-korpus osadzony był na poruszającym się na kółkach metalowym dole od wieszaka. Natomiast Ludwik XIV – Król Słońce był sztywną lalką à la strach na wróble, żwawo podskakującą i obficie machającą rozłożonymi rękami w takt kolejnych sławiących go piosenek.

„Okularo-nosy” aktorów-animatorów ograniczały ich mimikę, nie znaczy to jednak, że ich twarze pozostawały nieruchome – do gestów lalek i głosu poruszających nimi ludzi dochodziły wyraziste, nierzadko groteskowe miny. Były one jak najbardziej na miejscu, bo Tranter nadał nam swoją „komedyję” na falach jarmarcznej grotechy rodem z popisów Guignola, Puncha i Judy oraz – idąc głębiej w zasoby teatralnej tradycji – bohaterów commedii dell’arte. A wszędzie tam gargantuiczny, gruby rechot, kopniak w zadek, cios pałką w łeb, aluzje wydalnicze, erekcyjne i kopulacyjne, sprośne żarty ze starych żonkosiów i ich młodych, niezaspokojonych połowic itp. itd. należały do codziennego repertuaru, dobrze wyszlifowanego w kontakcie z plebejskimi tłumami na ulicach i placach europejskich miast.

Główny bohater „komedyi” – Jean-Baptiste Poquelin, czyli Molier – jest przez Trantera potraktowany bezceremonialnie i niczym się nie różni od rozlicznych karykaturalnych bohaterów swych sztuk – śmiesznych starców, tracących powoli kontakt z rzeczywistością, bezczelnie oszukiwanych przez żony, służbę, podwładnych i zwierzchników, przez nabywców i sprzedawców, przez sprytnych naciągaczy i malwersantów, a nawet przez przygodnych przygłupów, którzy jakimś cudem potrafią zwietrzyć okazję i wykorzystać rosnące z dnia na dzień stetryczenie, sklerozę i spóźniony refleks. Molier Trantera jest zwykłym człowiekiem, poruszającym się w kieracie swej codziennej dworskiej konfliktogennej krzątaniny i zdecydowanie pozbawionym znamion wielkości. Oglądamy człowieka, który swą przenikliwą inteligencją i talentem wzniósł się na wyżyny poznania ludzkiej kondycji, lecz aktualnie, w realnym życiu czyni gigantyczne wysiłki, by samemu nie stać się Alcestem i Orgonem jednocześnie.

Z Molierem-Pantalonem (głównym animatorem tego muppeta jest Marcin Ryl-Krystianowski) współgra i kontrastuje sługa Antoś (Artur Romański), czyli Arlekin  – nadmiernie ruchliwy, nadpobudliwy, udzielający swych animatorskich i wokalnych „usług” kilku postaciom, sam jednak niezwiązany na dłużej z żadną z lalek. Tranter wsparł fabułę swej opowieści na chorym, symbiotycznym układzie między tymi dwoma postaciami, którego fundamentem jest jakże ludzka Hassliebe, wynikająca z oficjalnej podległości oraz (przede wszystkim) z wzajemnego uzależnienia. Molier jest panem, Antoś sługą, ale – jak to często bywa w życiu i w „komedyjej” – to sługa jest głównym intrygantem i manipulatorem, który niemal w stu procentach kontroluje przyczyny i skutki poczynań swego pryncypała. Antoś pokazuje nam się w całej krasie swej sprawczości już w jednej z pierwszych scen, gdy za plecami Jeana-Baptiste’a bezceremonialnie dobiera się do wywalonego na wierzch biustu jego młodej małżonki. Intuicyjnie już wyczuwamy (i to się później potwierdza), że potrafi on korzystać także z gromadzonych przez całe życie materialnych dóbr Moliera z równą bezczelnością jak z wdzięków Armandy.

Romański daje tu wspaniały pokaz aktorstwa, będący mocnym echem scenicznych poczynań współczesnych włoskich mistrzów commedii dell’arte ze szkoły Strehlera i Daria Fo. Niczym klasyczny Arlekin jest dosłownie wszędzie, dwoi się i troi, miotając się między pryncypałem, jego żoną i dworskimi pieczeniarzami, dając wciąż dowody wyrachowanego sprytu i zimnej krwi, a czasem też (bo dlaczego by nie?) typowo arlekinowej trzpiotowatości. Właśnie jemu najbardziej potrzebne jest wyraziste rozróżnianie między aktorskimi wcieleniami animatora-narratora i kolejnych scenicznych postaci, którym udziela głosu i swych animacyjnych umiejętności. Świetnie przy tym współgra z operującym żywo i żwawo mimiką, choć – siłą rzeczy – bardziej stonowanym Ryl-Krystianowskim. Postać Moliera została zagrana brawurowo – lalka jest bardzo wyraźnie stara (Molier co prawda zmarł mając 51 lat, ale w jego czasach był to wiek co się zowie podeszły), lecz animujący ją aktor bynajmniej nie kryje faktu, że sam jest dużo młodszy, świadomie kreując dysonans między swoją żwawością a starczą powolnością lalki. Poruszające są sceny, gdy wspólnie z Romańskim bezceremonialnie, brutalnie, wręcz okrutnie manipulują ciałem Moliera-muppeta, układając go do snu.

Swoistym intermedium, a zarazem komediową wisienką na Tranterowskim torcie jest scena adoracji Króla Słońce w wykonaniu całego zespołu dworskich pieczeniarek i pieczeniarzy. Ludwik XIV – złociście przybrany, ukwiecony, uśmiechnięty – radośnie podryguje w takt kilku przebojów mających słońce w tekście bądź w tytule. Mamy tu piękny, różnorodny, słonecznie wazeliniarski repertuar, od nieśmiertelnego przeboju Sopotu ‘63 Pust’ wsiegda budiet sołnce Tamary Miansarowej po hippisowski hymn Let the Sunshine In z musicalu Hair.

Choć spektakl jest rzetelnie zrobiony i posiada znamiona śmieszno-tragicznej wielkości, żywię poważne obawy co do jego powodzenia wśród poznańskiej i w ogóle polskiej general public. Nie jesteśmy bowiem przyzwyczajeni do aż tak bezceremonialnego traktowania geniuszy umieszczonych mocą Tradycji tudzież Autorytetu na piedestale kultury wysokiej. Obrazoburcze wystąpienia kolejnych Gałkiewiczów traktujemy co najwyżej z lekceważącym pobłażaniem, nie chcąc wciąż uparcie od kilku już pokoleń dostrzec prostego faktu, że życie w ujęciu śmieszno-strasznym, tragicznie groteskowym też jest fascynujące – a ostatnio wręcz coraz bardziej fascynujące w świecie, który komplikuje się i zyskuje coraz to nowe wymiary w tempie iście, że się tak wyrażę, arlekinowskim. Ten prosty fakt odkryli już dawno choćby Rosjanie poprzez arcydzieła np. Gogola, Bułhakowa czy Jerofiejewa, a my ciągle się babrzemy w naszym duchowym arystokratyzmie, z którego butów co rusz wychodzi zresztą wiązka słomy.

Motywy gargantuiczne, obecne w europejskiej komedii co najmniej od Menandra (IV-III wiek p.n.e.), okrutne kpiny ze starców (a także ze wszystkiego, co się rusza i nie rusza), kopniaki w tyłek, ciosy pałką w łeb, chamstwo i bezceremonialność silnych wobec słabszych to też są elementy naszej wysokiej kultury! Może nam to uświadomić lektura nie tylko Rabelais’go, lecz także Villona, Moliera, Balzaka czy de Maupassanta (że ograniczę się tym razem jedynie do Francuzów). I może nam to uświadomić również przybysz z australijskiego Queenslandu, który wybrał Europę na dom dla siebie i swych lalek.

Data publikacji:
6.01.2016

Miejsce publikacji:
http://teatralny.pl/

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Różne odcienie starości
Ewelina Szczepanik, teatrdlawas.pl

Legenda głosi, że zmarł na scenie, gdy grał w swojej sztuce – „Chorym z urojenia”. W rzeczywistości podczas spektaklu przeżył zapaść, zmarł jeszcze tej samej nocy. Opowieść ta to, wydawałoby się, piękne podsumowanie kogoś, kto życie swe poświęcił scenie. Zainspirowało to Neville'a Trantera do stworzenia spektaklu o Molierze, bo jego dotyczą te anegdoty.

Oto Moliere, słynny francuski autor dramatów, dożywa swych dni. Jest stary, a więc nie tak sprawny jak kiedyś, inwencja też już nie taka. Wszystko to doskwiera straszliwie, a jeszcze straszy widmo niewierności żony. W dodatku należy dbać o nienaganne relacje z dworem – co jest trudne, bo król nudzi się już Molierem... Lalka przypominająca dramatopisarza, blada, z fioletowymi cieniami okalającymi oczy, jest po prostu brzydka – tak jak brzydka jest starość. Rzadko też podnosi się już z łóżka – łóżko przesuwa się więc po scenie z obłożnie chorym, kaszlącym artystą.

W centrum spektaklu stoi jednak nie umierający dramatopisarz, lecz jego służący (w tej roli Artur Romański). Czasem przegięty w swoich pozach, czasem zabawny. Antoś to postać nakreślona bardzo wyrazistymi kreskami, kumulująca w sobie pewne stereotypy na temat służących w szlacheckich domach. A jednak jest coś błyskotliwego w tej kreacji, stąd staje się ona filarem dla pozostałych elementów. Wydawać by się mogło, że sam służący jest postacią wyciętą z któregoś utworu Moliera, czymś między realnym a duchem, podobnie zresztą jak osobliwy lekarz-przyjaciel, nawiedzający pisarza regularnie.

Całość pod względem treści jest jednak dosyć nierówna. Dominują aluzje seksualne, mniej lub bardziej finezyjne, na szczęście niezbyt dosłowne. Jeden z kluczowych wątków, czyli problemy Moliera z seksualnym zaspokojeniem żony i potężna różnica wieku między nimi, ma wątłe umocowanie (podobno...) w faktach, ale nie o fakty przecież chodzi. Impotencja seksualna przeplata się z impotencją twórczą – i tutaj wynurza się o wiele ciekawszy motyw, czyli motyw starości. Starości bezwzględnej, otępiającej, odbierającej godność, a jednak w tym zgorzknieniu nieco zabawnej.

Temu obrazowi podporządkowane są niemal wszystkie środki sceniczne. Scenografia jest więc ograniczona do minimum (składa się tylko z czerwonych kurtyn, nawiązujących do granicy między teatrem a życiem), aktorzy występują w neutralnej czerni, ale zakładają też wielkie oprawki okularowe i doprawiają sobie sztuczne nosy. Muzyka odzywa się rzadko, a jeśli już to jako jingiel, który oddziela poszczególne sceny. Wyjątkiem jest sekwencja wyobrażająca dwór francuski – cała zaśpiewana i zarapowana, składająca się z przeróbek piosenek o słońcu i ze słońcem w treści, a wszystko w złotych kostiumach i w oślepiającym świetle. Tak energiczna scena stanowi oczywisty zresztą kontrast dla ponurych scen z otoczenia Moliera.

Nie brakuje też elementów autotematycznych. Co jakiś czas postaci czynią aluzję nie tylko do sytuacji teatralnej, lecz także animantów, którymi właściwie są. Najmocniej uderza to w przypadku lalki, przypominającej postać Armandy, małżonki Moliera – jest obecna na scenie przez większość czasu, ale jej konstrukcja przypomina manekin krawiecki i gdy nie jest animowana, stoi po prostu nieruchomo, jak martwa – przypomina tym samym o niezwykłej dwoistości natury lalek. Na sam koniec zaś lalka, rzecz niby martwa, umiera – i znów sięgamy autotematyczności, ale i metafizyki zarazem. Tranter jednak niemal natychmiast rozbija tę poważną sytuację, nakazuje Molierowi podnieść się i poprosić o lepsze zakończenie.

Dużo w poznańskim „Molierze” śmiechu, trochę wzruszeń i groteski. Przeplatanka taka w zamyśle twórców nawiązywać miała do estetyki dell'arte, jednak trop ten nie jest zbyt czytelny, a aspekt komediowy bierze górę nad tym, co liryczne i poważniejsze. Tego rodzaju zaburzenie proporcji nie jest niesmaczne czy niebezpieczne, po prostu wprowadza inną niż zwykle jakość w profilu działalności Teatru Animacji, postrzeganego przecież jako placówka z repertuarem dla dzieci.

Data publikacji:
17.01.2015

Źródło publikacji:
http://teatrdlawas.pl/

Recenzowany spektakl:
MOLIER

Śmierć mizantropa
Szymon Spichalski, portal teatrdlawas.pl

Na początku była cisza. Niewielką scenę otaczają rozwieszone, purpurowe kotary. Pośrodku rozwinięto parawan, zza którego wyłaniają się aktorzy Animacji. Nakładają charakterystyczne szpiczaste nosy, wtaczają niewielkie łóżko. Rozbrzmiewają dźwięki nostalgicznego „Stand by me”. Neville Tranter podkreśla teatralność swojego „Moliera”, biorąc opowieść o Jeanie Baptiście-Poquelinie w wielki sceniczny nawias.

Punktem wyjścia dla reżysera była anegdota dotycząca śmierci dramatopisarza. W 1673 roku Molier grał w „Chorym z urojenia”, kiedy nagle dopadły go duszności. Widzowie odebrali je jako zaimprowizowaną grę i nagrodzili brawami. Kilka godzin później autor „Skąpca” umarł w swojej sypialni. Tranter podjął wątek, którym interesował się wcześniej m.in. Robert Wilson. W „Śmierci Moliera”, telewizyjnej wersji dramatu Heinera Mullera, konanie protagonisty było długie, pełne nawracających wizji i swoistego strumienia świadomości. Wilsona interesował rozpad na poziomie ciała i języka.

U Trantera ta sama historia idzie w nieco innym kierunku. Rozgrywa napisany przez siebie scenariusz w konwencji dell’arte. To dlatego aktorzy noszą wspominane nosy, natomiast animowane przez nich lalki mają nieco karykaturalne rysy. Co jednak ciekawe, na poziomie tekstu poznańskie przedstawienie wydaje się pewną mieszanką konwencji. Są szybkie wymiany zdań, ale i większe monologi. Jest sprytny sługa Antonio, ale i mefistofeliczny Doktor. A i fizycznych zadań aktorskich nie ma tu wymagających – chyba że za takowe należy uznać ostentacyjne kręcenie biodrami przez Artura Romańskiego. Do mistrzowskiej choreografii aktorów Strehlera takim działaniom jednak daleko.

Formuła dell’arte służy tu raczej jako szkielet, w który twórcy wtłaczają sytuację umierającego Moliera. Postać Marcina Ryla-Krystianowskiego jest starym, zgorzkniałym mężczyzną złożonym ciężką chorobą. Mimo trapiących go dolegliwości dramatopisarz nie gubi ostrego języka. Protagonista podobny jest do węża, który wciąż umie kąsać, ale ma za mało sił, by podnieść łeb. Molier pręży się w spazmach na łóżku, ciężko oddycha, by w krótkim akcie wściekłości czy podniecenia podnieść się i ofukać służącego.

Armanda, żona tytułowej postaci, śmiało poczyna sobie ze wspominanym Antoniem (Artur Romański). Przedstawiająca ją lalka ma pokaźny biust wylewający się z dekoltu jaskrawej sukni. Starzec wie, że jest zdradzany, ale wciąż zależy mu na żonie. W jednej z sekwencji obserwuje małżonkę, która obraca się dokoła własnej osi niczym nakręcana laleczka. Fizyczna niemożność bohatera wyklucza jednak jakikolwiek kontakt. Martwość lalki podkreśla biologiczną słabość Moliera.

Innym kompleksem pisarza jest jego relacja z królem Ludwikiem XIV. Monarcha pojawia się we własnej osobie, wchodząc na scenę jako raper domagający się absolutnego uwielbienia. Molier był pupilem „Króla Słońca”, dzięki czemu udało mu się wytrwać w zawieruchach wokół „Skąpca” czy „Tartuffe'a”. Ten ostatni dramat powraca zresztą w scenariuszu jako sztuka, która ma dać Molierowi nowe życie. Poznański spektakl wkracza wtedy w swego rodzaju surrealizm – wizję buntu wobec konformistycznego życia. Czy jednak nie jest tak, że umierający Molier chciałby ponownie wzbudzać kontrowersje? Dlatego przywołuje wspomnienia z przeszłości, w końcu „Świętoszek” powstał o wiele wcześniej niż „Chory…”. Jest jeszcze postać Doktora – demonicznego typa, który wyrzuca dramatopisarzowi wszystkie wady, kompleksy i służalczość wobec rządzącego władcy. Mężczyzna przedstawia się jako lekarz aplikujący zastrzyki, ale szybko okazuje się strażnikiem Molierowskiego sumienia, podpuszczającym protagonistę do działania wbrew arystokratycznej zachowawczości. O tym, że nie jest to postać z zewnątrz, świadczy finałowa sekwencja, kiedy Doktor kładzie się na ciele martwego literata.

Satyryczny pazur Neville’a, wyostrzony już w realizacjach „Matyldy” czy „Judy i Puncha w Afganistanie”, pokazuje wszelkie słabości tytułowego bohatera przedstawienia. Dyrektor Stuffed Puppet Theatre wprowadza także charakterystyczny dla swojej stylistyki wątek zależności lalki od aktora-manipulatora. Reżyser akcentuje rubaszność i śmiałość przyjętej konwencji (przykładem chociażby sekwencja ze „wzwodem” miotełki do sprzątania), by z drugiej strony pokazać smutny los opuszczonego pisarza. Na scenę wkraczają postacie z Molierowskiego uniwersum – Kleant, Marianna, Celimena i inni – by pokazać sztuczność XVII-wiecznej formy. Na ile przez dzieła pisarza możemy dotrzeć do jego intencji? – pytają twórcy przedstawienia. Przewrotny finał nie daje odpowiedzi w związku z tą kwestią. Tranter nie wychodzi z prześmiewczej formy, pokazuje tragizm głównej postaci z wyraźnym dystansem.

Od strony formalnej jest to spektakl dość nierówny. Plakatowość przyjętej konwencji ma jednak rację bytu, gdy podpiera ją energetyczność poznańskiego zespołu. Tranterowska ironia łączy sprzeczności, podkreślając sytuację protagonisty. Ostatecznie pozostaje po nas tylko martwe ciało. Dystans Alcesta na niewiele się wtedy zdaje.

Data publikacji:
12.06.2016

Źródło publikacji:
http://www.teatrdlawas.pl/recenzje/5486-smierc-mizantropa

Recenzowany spektakl:
MOLIER