Spacer po Poznaniu
Justyna Landorf

"Misja Poznań. Gdzie są koziołki" Maliny Prześlugi w reż. Marka Cyrisa w Teatrze Animacji w Poznaniu. Pisze Justyna Landorf, członkini Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Jeśli ktoś nie zna Poznania, a chciałby zwiedzić miasto, może skonsultować jeden z niezliczonych blogów podróżniczych dostępnych w sieci, skorzystać z usług miejscowego przewodnika lub zaopatrzyć się w papierowy bedeker (choć zdaje się, że raczej już nikt tak nie robi). Ale jest jeszcze inna możliwość – należy wybrać się do Teatru Animacji na przedstawienie Misja Poznań. Gdzie są koziołki? Niech nas nie zmyli informacja, że to spektakl dla dzieci. Wysiadamy na dworcu i kierujemy się do Zamku Cesarskiego (też atrakcji turystycznej), w którym siedzibę ma teatr.

Pretekstem do odwiedzenia charakterystycznych miejsc stolicy Wielkopolski staje się historia poszukiwania słynnych poznańskich koziołków, które, o zgrozo, z niewiadomych przyczyn zniknęły. Tymczasem zbliża się południe – pora, w której sympatyczne zwierzęta pokazują się na wieży ratuszowej, aby trykać się czy też bóść rogami. Jak wiadomo, nie można przerwać tradycji i zawieść oczekujących turystów (to tak, jakby w Krakowie zabrakło hejnału mariackiego – choć jest tu znacznie łatwiej, gdyż sprawę załatwia trębacz), należy więc niezwłocznie działać.

Zaginięcie koziołków zgłasza Bamberka, słynna rzeźba stojąca na Starym Rynku, powierzając misję rozwikłania zagadki parze detektywów o wdzięcznych nazwiskach Dynks i Wichajster. I tak rozpoczyna się niesamowita wycieczka, w trakcie której wraz z bohaterami przejedziemy się kolejką Maltanką, odwiedzimy ZOO i mieszkające tam słonie, zobaczymy Bramę Poznania, most Jordana, ulicę Półwiejską, Park Wilsona z palmiarnią oraz Stary Rynek. Oprócz wspomnianej Bamberki pojawią się też inne poznańskie osobistości jak Duch Lech, Gołąb Ignacy czy Stary Marych, którego specjalnością jest gwara poznańska.

Niezbyt rozgarnięci detektywi (choć Dora Dynks wydaje się nieco mniej fajtłapowata niż jej kolega Waldemar Wichajster) nie zrażają się, mimo iż trasa jest rozległa, czasu coraz mniej, przesłuchiwani świadkowie nie zawsze chętni są do pomocy, a porywacz (bo w jaki inny sposób koziołki mogły zginąć?) ciągle przed nimi o parę kroków. Dlatego nieocenioną pomoc w śledztwie stanowią siedzące na widowni dzieci. To do nich zwraca się detektyw Wichajster, który jak okazuje się, nie rozumie Starego Marycha. Roześmiane dzieci dość cierpliwie tłumaczą, czym jest bimba i że kłezy, to właśnie zaginione koziołki. Takich zabaw jest znacznie więcej, bo autorka tekstu, ceniona dramatopisarka Malina Prześluga celuje w grach słowno-językowych, a walory edukacyjne jej sztuk nie przesłaniają wartkiej i dowcipnej akcji. W Misji Poznań jest wiele bardzo zabawnych pomysłów przeznaczonych dla widza dorosłego. Począwszy od nazwisk dwojga detektywów (które w gwarze śląskiej znaczą to samo), poprzez rozmowy z ożywionymi pomnikami (nie tylko ze Starym Marychem i Bamberką, ale również i popiersiem Woodrowa Wilsona), absurdalny dialog słoni, zbudowany na teorii świetnej pamięci tych zwierząt, czy wreszcie dobroczynną odtrutkę, którą okazuje się być woda z Warty.

Oklaski dla wszystkich wykonawców: nie tylko pary głównych bohaterów, czyli Sylwii Koronczewskiej-Cyris i Marka Cyrisa (jednocześnie reżysera spektaklu), lecz także Marioli Ryl-Krystianowskiej w roli „dźwigającej” konwie Bamberki i znakomitego Krzysztofa Dutkiewicza, przede wszystkim za postać Starego Marycha. Spektakl ma świetne tempo, aktorzy grają z wdziękiem i ma się wrażenie, że obecność na scenie sprawia im radość, która również udziela się młodej i starszej widowni. Interesująco zaprojektowane są lalki oraz scenografia przedstawienia – nie zobaczymy klasycznych lalek, tylko rodzaj płaskich, rysowanych obustronnie plansz w żywych kolorach, a towarzyszące aktorom rekwizyty zbudowane są w ten sam sposób.

Muszę wspomnieć jedną scenę, która sprawiła mi największą frajdę – rodzaj teatru w teatrze, odsłonięcia kulis warsztatu lalkarskiego. Pod koniec spektaklu nieoczekiwanie wracamy do sceny dialogu słoni i widzimy ją odgrywaną jeszcze raz, tym razem od tyłu – możemy obserwować animujących lalki aktorów, powtarzany dialog słyszymy z nagrania. Równie zdumiony, słyszący samego siebie Wichajster komentuje swój występ: „Ja tak dziwnie mówię…?”

Kto zatem porwał koziołki i czy udało się je odnaleźć? Sami sprawdźcie. A potem wybierzcie się na spacer po Poznaniu.

 

e-teatr.pl
12.07.2021



Recenzowany spektakl:
MISJA POZNAŃ - GDZIE SĄ KOZIOŁKI?

Spacer po Poznaniu
Justyna Landorf

"Misja Poznań. Gdzie są koziołki" Maliny Prześlugi w reż. Marka Cyrisa w Teatrze Animacji w Poznaniu. Pisze Justyna Landorf, członkini Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Jeśli ktoś nie zna Poznania, a chciałby zwiedzić miasto, może skonsultować jeden z niezliczonych blogów podróżniczych dostępnych w sieci, skorzystać z usług miejscowego przewodnika lub zaopatrzyć się w papierowy bedeker (choć zdaje się, że raczej już nikt tak nie robi). Ale jest jeszcze inna możliwość – należy wybrać się do Teatru Animacji na przedstawienie Misja Poznań. Gdzie są koziołki? Niech nas nie zmyli informacja, że to spektakl dla dzieci. Wysiadamy na dworcu i kierujemy się do Zamku Cesarskiego (też atrakcji turystycznej), w którym siedzibę ma teatr.

Pretekstem do odwiedzenia charakterystycznych miejsc stolicy Wielkopolski staje się historia poszukiwania słynnych poznańskich koziołków, które, o zgrozo, z niewiadomych przyczyn zniknęły. Tymczasem zbliża się południe – pora, w której sympatyczne zwierzęta pokazują się na wieży ratuszowej, aby trykać się czy też bóść rogami. Jak wiadomo, nie można przerwać tradycji i zawieść oczekujących turystów (to tak, jakby w Krakowie zabrakło hejnału mariackiego – choć jest tu znacznie łatwiej, gdyż sprawę załatwia trębacz), należy więc niezwłocznie działać.

Zaginięcie koziołków zgłasza Bamberka, słynna rzeźba stojąca na Starym Rynku, powierzając misję rozwikłania zagadki parze detektywów o wdzięcznych nazwiskach Dynks i Wichajster. I tak rozpoczyna się niesamowita wycieczka, w trakcie której wraz z bohaterami przejedziemy się kolejką Maltanką, odwiedzimy ZOO i mieszkające tam słonie, zobaczymy Bramę Poznania, most Jordana, ulicę Półwiejską, Park Wilsona z palmiarnią oraz Stary Rynek. Oprócz wspomnianej Bamberki pojawią się też inne poznańskie osobistości jak Duch Lech, Gołąb Ignacy czy Stary Marych, którego specjalnością jest gwara poznańska.

Niezbyt rozgarnięci detektywi (choć Dora Dynks wydaje się nieco mniej fajtłapowata niż jej kolega Waldemar Wichajster) nie zrażają się, mimo iż trasa jest rozległa, czasu coraz mniej, przesłuchiwani świadkowie nie zawsze chętni są do pomocy, a porywacz (bo w jaki inny sposób koziołki mogły zginąć?) ciągle przed nimi o parę kroków. Dlatego nieocenioną pomoc w śledztwie stanowią siedzące na widowni dzieci. To do nich zwraca się detektyw Wichajster, który jak okazuje się, nie rozumie Starego Marycha. Roześmiane dzieci dość cierpliwie tłumaczą, czym jest bimba i że kłezy, to właśnie zaginione koziołki. Takich zabaw jest znacznie więcej, bo autorka tekstu, ceniona dramatopisarka Malina Prześluga celuje w grach słowno-językowych, a walory edukacyjne jej sztuk nie przesłaniają wartkiej i dowcipnej akcji. W Misji Poznań jest wiele bardzo zabawnych pomysłów przeznaczonych dla widza dorosłego. Począwszy od nazwisk dwojga detektywów (które w gwarze śląskiej znaczą to samo), poprzez rozmowy z ożywionymi pomnikami (nie tylko ze Starym Marychem i Bamberką, ale również i popiersiem Woodrowa Wilsona), absurdalny dialog słoni, zbudowany na teorii świetnej pamięci tych zwierząt, czy wreszcie dobroczynną odtrutkę, którą okazuje się być woda z Warty.

Oklaski dla wszystkich wykonawców: nie tylko pary głównych bohaterów, czyli Sylwii Koronczewskiej-Cyris i Marka Cyrisa (jednocześnie reżysera spektaklu), lecz także Marioli Ryl-Krystianowskiej w roli „dźwigającej” konwie Bamberki i znakomitego Krzysztofa Dutkiewicza, przede wszystkim za postać Starego Marycha. Spektakl ma świetne tempo, aktorzy grają z wdziękiem i ma się wrażenie, że obecność na scenie sprawia im radość, która również udziela się młodej i starszej widowni. Interesująco zaprojektowane są lalki oraz scenografia przedstawienia – nie zobaczymy klasycznych lalek, tylko rodzaj płaskich, rysowanych obustronnie plansz w żywych kolorach, a towarzyszące aktorom rekwizyty zbudowane są w ten sam sposób.

Muszę wspomnieć jedną scenę, która sprawiła mi największą frajdę – rodzaj teatru w teatrze, odsłonięcia kulis warsztatu lalkarskiego. Pod koniec spektaklu nieoczekiwanie wracamy do sceny dialogu słoni i widzimy ją odgrywaną jeszcze raz, tym razem od tyłu – możemy obserwować animujących lalki aktorów, powtarzany dialog słyszymy z nagrania. Równie zdumiony, słyszący samego siebie Wichajster komentuje swój występ: „Ja tak dziwnie mówię…?”

Kto zatem porwał koziołki i czy udało się je odnaleźć? Sami sprawdźcie. A potem wybierzcie się na spacer po Poznaniu.

 

e-teatr.pl
12.07.2021



Recenzowany spektakl:
MISJA POZNAŃ - GDZIE SĄ KOZIOŁKI?

O Poznaniu dla dzieci, czyli "Mission Possible"
Katarzyna Kamińska
Kiedy dowiedziałam się, że Teatr Animacji przygotowuje przedstawienie o Poznaniu, moje serce żywiej zabiło. Moja rodzina mieszka w Poznaniu od pokoleń, a Teatr Animacji jest jedną z naszych najulubieńszych instytucji. Czekałam na premierę z niecierpliwością tak wielką, że zaczęłam się obawiać, czy moje oczekiwania nie są zbyt wygórowane...

Temat spektaklu, a dodatkowo głód wydarzeń kulturalnych wywołany lockdownem i epidemią sprawiły, że nadzieje jakie wiązałam z tą premierą były naprawdę spore. "Animalsi" stanęli jednak na wysokości zadania, a spektakl Misja: Poznań okazał się świetny. Rzecz jest o przygodach pary detektywów: Dory Dynks (w tej roli Sylwia Koronczewska - Cyris) i Waldemara Wichajstra (Marek Cyris), którzy w całym mieście szukają zaginionych Poznańskich Koziołków. Robotę zleca im spanikowana Bamberka (Mariola Ryl-Krystianowska). Działają pod presją czasu, bo do 12 - tradycyjnej godziny "występu" Koziołków na ratuszowej wieży - zostało zaledwie parę godzin.

W czasie śledztwa spotykają i przesłuchują liczne, kultowe dla Poznania postacie. By nie zdradzić zbyt wielu szczegółów, wymienię tylko dwie z nich - słonia Ninio ("znany performer i skandalista" - jak przedstawia go inny słoń) oraz Starego Marycha (bezbłędny Krzysztof Dutkiewicz). Peregrynacja detektywów jest pretekstem do przekazania widzom małym i dużym solidnej dawki wiedzy o mieście, co aktorzy czynią z dużym wyczuciem i wdziękiem.

Autorką tekstu sztuki jest Malina Prześluga, świetna pisarka i ceniona dramaturżka. Udało się jej umiejętnie połączyć edukacyjną rolę spektaklu z tocząca się wartko sensacyjną akcją. Błyskotliwe puenty, zgrabne przemycanie wątków możliwych do odczytania przez dorosłych oraz duża uroda języka są od dawna znakami firmowymi tej autorki. Tym razem jednak sprytnie i nieprzesadnie wzbogaciła  tekst o poznańską gwarę. Gwarowy monolog Starego Marycha, genialnie zinterpretowany przez Krzysztofa Dutkiewicza, wywołał salwy szczerego śmiechu wśród widzów. Ci, którzy pamiętają nieodżałowanego Mariana Pogasza, który przez lata wcielał się w tę postać, mogli odnieść wrażenie, iż aktor znów wrócił na scenę.

Premiera odbyła się nad Jeziorem Rusałka, na specjalnie przygotowanej, dwustronnej objazdowej scenie, zwanej uczenie Teatromobilem Imaginarium. Przyznam, że to również miało swój urok, bo przeniosło nas w czasy ulicznego teatru objazdowego i stworzyło dodatkowe możliwości scenograficzne. Tu warto zauważyć pojawienie się pracowników technicznych teatru, którzy obok własnych tradycyjnych zadań mieli również inne, zgoła aktorskie role. I wypadli w nich doskonale, choć sama scenografia, jak to czasem bywa w teatrze, płatała momentami małe figle. Ich skutki niwelowała doskonała gra aktorów, którzy stawili czoła niełatwemu przecież wyzwaniu pogodzenia żywego planu z animacją tym razem płaskich lalek. Nie mogę pozostawić bez komentarza ich wyjątkowej postawy artystycznej, która godzi atrakcyjność i komunikatywność gry z wielką uważnością i szacunkiem wobec widza w każdym wieku. Brawo!

Często słyszy się opinie, że artystyczne show połączone z edukowaniem publiczności jest misją trudną do zrealizowania. Tym razem się udało. Kto chce, będzie mógł osobiście obejrzeć Misję: Poznań i ocenić, czy moja opinia jest trafna. We wrześniu na Dziedzińcu CK ZAMEK Teatr Animacji zagra Misję jeszcze trzy razy. A jest to bezapelacyjnie "Mission Possible"!

Data publikacji:
1.09.2020

Źródło publikacji:
https://kultura.poznan.pl/

Recenzowany spektakl:
MISJA POZNAŃ - GDZIE SĄ KOZIOŁKI?

Meta-momenty były!
Juliusz Tyszka, teatralny.pl
Tytuł Misja Poznań odkrywa dwa wymiary plenerowego przedstawienia w Teatrze Animacji: teatralny i metateatralny (uprzedzam: z metateatralnością w najlepszym wydaniu jeszcze się w jego opisie spotkamy). Wracając do owej podwójności, chodzi o to, by: 1) widzom, zwłaszcza tym młodszym (ale nie tylko), umożliwić kilkudziesięciominutową, atrakcyjną wycieczkę po Grodzie Przemysława, Lecha i Warty, a narracyjną kanwą tej wycieczki uczynić nie turystyczne bla-bla (dotkliwie zresztą wyśmiane w samej końcówce spektaklu), lecz 2) atrakcyjno-abstrakcyjne (w tym drugim epitecie chodzi o warstwę językową, nie topograficzną) przygody dwojga prywatnych detektywów o swojsko-poznańskich nazwiskach: Dory Dynks (Sylwia Koronczewska-Cyris) i Waldemara Wichajstra (Marek Cyris – w jednej osobie aktor i reżyser Misji Poznań).

Teraz będzie przydługi metakomentarz językowy: hiperpoprawnie wypadałoby napisać „Wichajstera”, lecz nikt w Poznaniu tak nie mówi, a decyduje o tym zapewne „święta” ekonomia wymowy, do której tak wielką wagę przywiązywała moja niezapomniana wykładowczyni językoznawstwa, badaczka między innymi gwary poznańskiej, prof. Monika Gruchmanowa.

Kontynuuję metakomentarz lingwistyczny: otóż prawidłowa pisownia słowa „wihajster” jest właśnie taka – przez samo „h”, jako że słowo to pochodzi od niemieckiego pytania wie heisst er? („jak to się nazywa?”). Niemniej, skoro twórcy poznańskiego spektaklu zdecydowali się pisać nazwisko detektywa Waldemara przez „ch”, wypada potraktować tę decyzję jako przejaw licentia poetica i ulec (acz niechętnie) ich woli.

Kontynuując jeszcze przez chwilę wtręt „meta”, pozwolę sobie zacytować anonimowego autora (anonimową autorkę?) krótkiej informacji na temat słowa „wihajster” opublikowanej na stronie antryj.pl. Polemizuje on/a z tezą, że słowo to jest prostym zapożyczeniem z niemieckiego, a tezę tę dowodnie obalił „Sebastian Żurowski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, pisząc szkic leksykologiczny o wihajstrze. Jego zdaniem nie ma mowy o zapożyczeniu słowa, bo słowo takie w języku niemieckim nie istnieje. Zapożyczono jedynie germańskie brzmienie.

Trudno się z tym argumentem nie zgodzić, czytając artykuł z „Der Spiegel” (14 października 2010 roku). Dziennikarz uznał wihajster za prawdopodobnie najśmieszniejsze słówko zapożyczone przez polszczyznę z języka niemieckiego [tu mamy lekką logiczną niekonsekwencję, ale nic to – taki mój belferski wtręt – J. T.], dodając, iż polski wihajster to niemieckie dingsbums. Widać wyraźnie, że sprawy się komplikują, bo pojawił się dings, czyli mniej więcej to samo co wihajster, choć dings pewnie będzie mniejszy”.

No i mamy jak na dłoni także źródło słów nazwiska detektywki Dory. A dla osób już bardzo nieobeznanych z gwarą śląską czy poznańską dodam, że dynks i wihajster to coś zbliżonego do ustrojstwa, choć ustrojstwo to byt chyba ciut bardziej skomplikowany od swych dwóch niemieckich partnerów z polszczyzny.

Nie brnijmy jednak dalej w rozważania nazewniczo-ortograficzne – wróćmy do spektaklu: otóż, jak na dłoni widać, że już w doborze nazwisk dwojga głównych bohaterów iskrzy językowe rozigranie, tak charakterystyczne dla twórczości Maliny Prześlugi. A to dopiero wstęp do rozmaitych lingwistyczno-fizyczno-filozoficznych gier i zabaw (przypominanie sobie przez dwoje detektywów zapomnianego pechowo, chwilowo słówka „dedukcja” i wypowiadanie przy tej okazji kilkunastu innych „-cji”, duch Lecha, któremu „strzyka w ektoplazmie” czy podziękowanie „thank you very motch” w języku „angielskim” wypowiedziane do prezydenta Wilsona, patrona poznańskiego parku). Jedna z tych zabaw kryje w sobie nawet filozofujące, ontologicznie „metadno”: oto ryba z Jeziora Malta wręcza Dorze Dynks tytkę (papierową torebkę) z „tajnymi pytaniami”, z których zapamiętałem dwa: „Czy Bóg istnieje?” oraz „Jajko czy kura?”.

Misja dwojga detektywów polega na odnalezieniu i doprowadzeniu na „stanowisko pracy”, czyli na ratuszową wieżę, poznańskich koziołków, bezczelnie przez kogoś porwanych i uprowadzonych w nieznanym kierunku. Zbrodnię tę zgłasza Bamberka (Mariola Ryl-Krystianowska) – słynna rzeźba ze Starego Rynku, której specjalności (jak sama ochoczo deklaruje) to między innymi płoszenie gołębi oraz selfie z turystami. Porwanie koziołków to zbrodnia wręcz niesłychana, bo grozi najtragiczniejszymi konsekwencjami, na czele z niestawiennictwem koziołków na ich wieży w samo południe, by performować rytualne trykanie się, co byłoby turystyczną katastrofą i spowodowałoby totalną porutę (czyli wstyd, ale taki głębszy, występujący w parze z publicznym poniżeniem).

Poszukiwania, prowadzone ślamazarnie i głupkowato przez parę niewydarzonych detektywów, obejmują rozległy teren miasta: nowe ZOO z nową (jedenastoletnią już!) słoniarnią, Jezioro Malta i kolejkę Maltankę, Bramę Poznania ICHOT (nowoczesne muzeum prezentujące historię najstarszej części miasta – Ostrowia Tumskiego), Most Biskupa Jordana położony tuż koło katedry, ulicę Półwiejską i stojący u jej wlotu pomnik Starego Marycha (bohatera słynnych blubrów, czyli pierdołów alias bzdur, które są głównym składnikiem treści jego monologów gadanych w poznańskiej gwarze, będących przez długie lata rozrywkową atrakcją lokalnej rozgłośni radiowej), nowy dworzec kolejowy, zwany złośliwie „chlebakiem” (osobiście wolę inne przezwisko: „rolada”), Park Wilsona z palmiarnią i na koniec Stary Rynek, gdzie odnalezione w palmiarni koziołki czynią o właściwej godzinie swą powinność.

Spektakl, jako się rzekło, rozgrywa się w plenerze (konkretnie na Dziedzińcu Różanym poznańskiego Zamku), na drewnianej scence, z pomysłowymi, łatwo przenośnymi dekoracjami-makietami, wśród których wyróżnia się zielona bimba (tramwaj). Gdy bohaterowie doń wsiadają, karnie zakładają obowiązkowe maseczki. Za to plenerowi spektatorzy nie muszą tego robić i stwierdzam, że przyjąłem ten fakt z dużą ulgą, pomimo niewesołych myśli, iż dystans dystansem (krzesła były rozstawione w odpowiedniej odległości od siebie), świeże powietrze świeżym powietrzem, ale… Przeważyła jednak radość, że oto półroczna przerwa w kontakcie z teatralną normalnością została choć na chwilę zawieszona (bo przecież nie zniwelowana lub nieodwołalnie odwołana).

Dużo jest w tym spektaklu, przeznaczonym do grania w różnych poznańskich plenerach, scen rozśmieszających, a to lingwistycznie (te już pokrótce omówiłem, ale jeszcze do nich wrócę), a to sytuacyjnie – okazuje się na przykład, że sprytne małpy z nowego ZOO dwukrotnie cichcem pożerają owoce przeznaczone dla rozgadanych słoni, które nieopatrznie pogrążają się w przydługiej konwersacji z parą detektywów. Śmieszy też pomysłowo skarykaturowany tekturowy pomnik prezydenta Wilsona, majestatycznie poruszający dolną szczęką. Poza tym nieustannie rozweselają widzów pytlujące niezmordowanie „po naszymu” różnorakie postacie męskie, w które wciela się z wielką energią Krzysztof Dutkiewicz. Odzywki Starego Marycha w jego wykonaniu przypominają (wywołując łezkę w oku) radiowego odtwórcę tej postaci, Mariana Pogasza. Poznanianki i poznaniaków śmieszyć też powinien, i to bardzo, „zakupowy amok”, w jaki wpada Dora Dynks pod wpływem różnorodności oferty rozpostartej przed placówkami handlu detalicznego na ulicy Półwiejskiej. W każdym razie amok ten powinien śmieszyć – nie tylko dlatego, że jest dobrze, ekspresyjnie zagrany, lecz także dlatego, że ulica Półwiejska – czołowy handlowy deptak Grodu Przemysława, Lecha i Warty – razi, jak na mój gust, swym nieskrywanym bamberstwem (słowo to w gwarze poznańskiej oznacza mniej więcej to samo, co „buractwo”).

Śmieszne jest spryskanie „zakochanego na zabój” w Dorze Waldemara Wichajstra (owo zakochanie to nieodgadniony wpływ „miłosnych kłódek” z Mostu Jordana) wodą z Warty, która oczywiście natychmiast go otrzeźwia (dziwnym, szczęśliwym trafem nie pozbawiając go wzroku lub nosa). Mamy tu także dialog Dory z rybą, która z Jeziora Malta przeniosła się sobie tylko znanym sposobem do Parku Wilsona. Gdy już sobie obie „pobulbulają” w trybie tajnym i poufnym, ryba nagle odzywa się ludzkim językiem (konkretnie – po polsku): „Jak by ktoś pytał – ja nic nie mówiłam”.

I tak dalej, i tym podobne. Wartka akcja toczy się „po poznańsko-swojskiemu”, strzelając gejzerami komizmu zarówno w wydaniu potoczno-ulicznym, jak i (na ogół znienacka) „podrasowanym” i wysublimowanym. Aktorska ekspresja jest też mocno „podrasowana” – w sposób oczywisty przystosowana do plenerowych, polowych warunków i takiejże publiczności.

Aż tu nagle, pod koniec, podczas przemieszczania się bohaterów z Półwiejskiej w stronę „chlebaka”, czyli „rolady”, mamy narracyjne meta-salto mortale: aktorki i aktorzy prowadzą nas „na drugą stronę teatru”, za drewnianą budę, czyli za plenerową scenkę, i oto przed nami rozgrywa się „teatr od kuchni”, z aktorami animującymi płaskie formy zwierząt i powtarzającymi scenę z ZOO. Ich głosy są nagrane, lecą z offu, któreś z nich pyta z wyraźnie scenicznym „zaskoczeniem”: „Czy ja tak dziwnie mówię?”.
 
Meta-moment to magiczny, ukazujący potęgę teatru lalek, uświadamiający „ulicznym” widzom istotę tego teatru oraz kunszt jego twórczyń i twórców.

A potem wracamy, jak gdyby nigdy nic, na drugą stronę jarmarcznej budy, nawiązującej wyraźnie swą zielono-brązową kolorystyką do lyońskiego teatru Guignola i śledzimy dalszy ciąg akcji z obowiązkowym happy endem.

Zadziwia w tym spektaklu różnorodność sposobów uwodzenia widza plenerowego (a więc często przypadkowego, na ogół niezbyt zaprzyjaźnionego z kulturą wysoką): jest tu, jako się rzekło, wiele scen rozśmieszających prosto, acz nie prostacko i nie „na odlew”, jest również kilka humorystycznych „smaczków” dla widzów bardziej wysublimowanych, bo przecież i tacy mogą się trafić przed scenką rozstawioną gdzieś w parku, na placu czy na ulicy. No i jest ten moment „magiczny”, gdy teatr otwiera przed widzami swe kulisy i tajemnice swych métiers.

Publiczność premierowa należała raczej (i trudno się temu dziwić) do tej drugiej kategorii (zaznajomionych, wydelikaconych, nietypowych), więc śmiechu nie było za wiele. Było go natomiast podobno dosyć, i to z naddatkiem, podczas czterech przedpremierowych prezentacji na terenach rekreacyjnych nad sztucznym jeziorem Rusałka, na dalekich Jeżycach. I tego się trzymajmy!

Data publikacji:
2 X 2020

Źródło publikacji:
http://teatralny.pl/recenzje/meta-momenty-byly,3137.html?fbclid=IwAR1jgh4naEuX6B7x-h5hhVKrAJfBbJirE5d1mQiQqvSnSaNv0N6Vzdd9Fv0

Recenzowany spektakl:
MISJA POZNAŃ - GDZIE SĄ KOZIOŁKI?