W poświęconym komedii dell'arte odcinku serialu edukacyjnego pod tytułem Konwencje teatralne profesor Józef Kelera przywołuje najsłynniejsze dwudziestowieczne spektakle zainspirowane tą konwencją. Pokazuje także, jak ogromny wpływ miała komedia dell'arte na pantomimę, burleskę, klownadę i niemy film (w tle jego narracji leci jeden z gagów Chaplina). Jednak największe wrażenie robią tu popisy współczesnych włoskich mistrzów gatunku: rzucane ze sporej odległości talerze układane są sprawnie w rosnący lawinowo stos w rękach komedianta; szybki bieg wzdłuż kurtynki urozmaicany jest precyzyjnym łapaniem i odrzucaniem rozmaitych przedmiotów, między innymi wazonu z kwiatami; ubrany na biało zanemiota się w pokaźnej skrzyni, zwisając na koniec bezładnie na jej krawędzi. Wszystko to wykonywane jest w odmierzonym co do ułamka sekundy rytmie, wzbudzając burzliwy aplauz widowni, który słyszymy poza kadrem.
Niestety, popisy włoskich mistrzów demonstrowane są co najwyżej w kilkunastosekundowych fragmencikach, nie możemy zatem w pełni delektować się ich aktorskim kunsztem. W związku z tym na zajęciach poświęconych komedii dell'arte pokazuję studentkom i studentom fragmenty warsztatu Daria Fo dla młodych włoskich aktorów. Ów godny spadkobierca starożytnych i nowożytnych komediantów demonstruje tradycyjne maski, mistrzowsko przystosowując do ich charakteru mimikę dolnej części twarzy oraz gesty całego ciała, nie przerywając przy tym swej narracji na temat tożsamości poszczególnych figur commédie italienneSłynne lazzopod tytułem Mucha w jego wykonaniu to cud aktorskiego kunsztu, przenoszący nas żywcem w epokę najsłynniejszych Arlekinów z przełomu XVI i XVII wieku.
A gdzież są polskie odpowiedzi na wciąż aktualne wyzwanie, jakie rzuca nam komedia dell'arte? Gdzież są sprawni sceniczni wykonawcy, nadludzko wrażliwi na impulsy z widowni, dysponujący pokaźnym arsenałem umiejętności – od akrobacji, poprzez śpiew, grę na instrumentach, szermierkę, po sprawną improwizację na zadany temat, która jest połączona z umiejętną parodią rozmaitych literackich konwencji? Niestety, takich już nie ma.
Nie wszystko jednak stracone – mogę oto wszem i wobec oznajmić, że w poznańskim Teatrze Animacji znalazłem w styczniu 2019 roku godną, rdzennie naszą, własną, polską odpowiedź na nieśmiertelne wyzwanie, jakie wciąż niestrudzenie i podstępnie rzuca współczesnemu teatrowi dawna włoska komedia. Do Grodu Przemysława zjechał bowiem „znany z nieokiełznanego poczucia humoru” (jak głosi program) reżyser Paweł Aigner, który swe nieokiełznanie ujawnia najwyraziściej w tym, że uwielbia nawet aż tak potężne wyzwania. Co więcej, ów przesiąknięty brawurą teatralny harcownik napotkał w Teatrze Animacji zespół podobnych sobie desperados i desperadas, którzy jak w dym rzucili się za nim w odmęty uśpionej, dawnej konwencji, nie bojąc się nic a nic upadku w teatralną przepaść banału, nudy, prostackiego wygłupu i grubego dowcipasa.
Wyrafinowana cienkość ostatecznego efektu ich współpracy wsparta była na dobrze skrojonym przez reżysera scenariuszu, który za podstawę miał klasyczną Miłość do trzech pomarańczy Carla Gozziego, pięknie spolszczoną dzięki translatorskiemu kunsztowi Joanny Walter, a także na: 1) metateatralnej, prostej, funkcjonalnej scenografii Pavla Hubički, 2) świetnie charakteryzujących poszczególne postaci kostiumach zaprojektowanych przez wielką mistrzynię, Zofię de Ines, 3) wyrazistej, niepopadającej w banał (o co byłoby tutaj nader łatwo) choreografii Karoliny Garbacik, 4) zmyślnie, wielostylowo skomponowanej muzyce Piotra Klimka, który rozszalał się na dobre, przeskakując od dominującego w tym spektaklu statecznego, świetnie „spastiszowanego” baroku do ostrego hip-hopu.
Naczelną dewizą włoskich komediantów było: sprawnie, mądrze i skutecznie bawić swą publiczność, która dobrze już znała zarys fabuły granych dla niej przedstawień. Dzięki temu można było zająć jej uwagę po prostu świetną, profesjonalnie przygotowaną rozrywką z elementami satyry, parodii, z aluzjami do lokalnych wydarzeń (wędrowni na ogół komedianci, zanim gdzieś zagrali, pilnie studiowali lokalne nowiny i plotki), a czasem nawet z mądrą refleksją na temat zawiłości, nieodgadnioności tudzież nieogarnialności ludzkiego losu.
Taką też rozrywkę znajdujemy na deskach poznańskiego Teatru Animacji. Króluje tu charakterystyczny dla komedii dell'arte „chwyt metateatralny” (po dziś dzień sprawiający, niestety, nieprzezwyciężalne trudności wielu polskim reżyserkom i reżyserom): nikt przed nami nie ukrywa, że jesteśmy oto w teatrze i że aktorzy oraz aktorki są na scenie po to, by nas mądrze bawić. W tym celu demonstrują nam różne „warstwy teatralności”, czyli poziomy umowy między sobą a nami, widzami – umowy o fikcję, artystyczność i przyjemność teatralnego obcowania z ich kunsztem. Ważne są tu również, choć nie najważniejsze, odgrywane ku naszej uciesze koleje losu bohaterów „satyryczno-magicznej baśni”, dziejącej się „w pewnym średniej wielkości królestwie, gdzieś w środkowej Europie” (to znowu cytat z programu przedstawienia).
Od samego początku do samego końca wszystko tutaj ułożone jest tak, byśmy wiedzieli, że mamy do czynienia ze scenicznym wariactwem i żebyśmy się nie spodziewali jakiegoś realizmu (dużo później, bliżej końca, ten wątek zostanie podsumowany w taki sposób, że jedna z pań mówi: „Jestem aktorką, chcę wiedzieć, co robię”, na co partner brutalnie ją gasi: „Tak to w Teatrze Nowym”). Aluzji do poznańskich realiów teatralnych jest tu zresztą więcej: kpi się na przykład z pięciogodzinnych spektakli wagnerowskich u sąsiadów, w Teatrze Wielkim, obśmiewa się też obyczajowe zarzuty wobec dyrekcji Teatru Polskiego. Najśmieszniej wypada nieoczekiwana aluzja do… siebie samych: otóż niedługo po brawurowym odegraniu przez komedianta Truffaldina (Mateusz Barta) The Tragical History of Czerwony Kapturek (tak sobie umyśliłem tytuł tego występu) do akcji wkracza kilkoro aktorów, którzy animują kroczące sprawnie po podłodze lalki. Ich pojawienie się wywołuje panikę, zwieńczoną okrzykiem: „Konkurencja z lalek!”. Cóż, gdybym był aktorem dramatycznym, też bym się przestraszył aż tak sprawnej konkurencji, zarówno w trakcie grania Miłości do trzech pomarańczy, jak i po zakończeniu tego spektaklu, który zagrany jest niemal całkowicie w żywym planie przez lalkarki i lalkarzy.
Nawiązania do miejscowych nowin ograniczają się do wspomnianych aluzji dotyczących środowiska teatralnego Poznania, lecz komedianci z Teatru Animacji nie poprzestają tylko na komentarzach dotyczących kontekstu wybitnie lokalnego – „jadą ostro” po sprawach ogólnopolskich. Okazuje się, że w państwie rządzonym przez Króla Karo sądy można „wygasić”, a sędziów odwołać, jeśli taka jest królewska wola. Kwestia zawodowych kompetencji niektórych postaci też nie rysuje się różowo: oto Dottore (Krzysztof Dutkiewicz), dbający już od lat o zdrowie króla, zmuszony zostaje do przyznania się, że jest… owszem doktorem, ale prawa; natomiast konkurs na dyrektora teatru wygrywa niejaki Brighella, cham i prostak nieumiejący nawet czytać. W tradycji komedii dell'arte służący (zane) Brighella zawsze był „ponury, groźny, klocowaty” (cytat z podręcznika profesora Kelery) i taki właśnie jest w tej popisowej roli Artur Romański.
W Miłości do trzech pomarańczy zdecydowanie przeważa jednak żywioł bezinteresownej, nieobciążonej politycznie zabawy: pomalowany od stóp do głów na szaro, lecz z pewnością nie bezbarwny duch teatru Farfarello (Marcin Chomicki) od razu na samym początku przedstawienia bawi nas siekierą utkwioną w swych plecach (czyżby na widowni jego teatru zasiadł kiedyś jakiś nerwowy drwal?), zdesperowany Truffaldino usiłuje wymusić na księciu Tartaglii (Igor Fijałkowski) śmiech, po prostu go bijąc (czyni to, a jakże, „bardzo malowniczo i zamaszyście”), aktorzy i aktorki wzajemnie się pobudzają do intensywniejszych działań, konstatując „w lekkiej panice”, że tempo gry spada itp., itd. Zasypani tą „metateatralną lawiną pomysłów” skłonni jesteśmy przymknąć oko na wredne intrygi i knowania, w których prym wiodą pierwszy minister, Walet Karo (Marek A. Cyris), i jego podstępna, bezwzględna partnerka, księżniczka Klaryssa (Sylwia Koronczewska-Cyris), oboje nadzwyczaj wyraziści, świetnie zsynchronizowani przez choreografkę. Nie przeszkadzają nam też zanadto złe uroki ponurej wróżki Fatamorgany (Katarzyna Romańska), bo i tak wiemy, że obcujemy z baśnią, która musi się przecież dobrze skończyć.
A że przy okazji ujawniają się nam w Teatrze Animacji po raz któryś z rzędu sprawni sceniczni wykonawcy, autentycznie wrażliwi na impulsy z widowni, dysponujący pokaźnym arsenałem umiejętności? To już nas, widzów, czysty zysk.
Author: Juliusz Tyszka, teatralny.pl
Publish date: 08.02.2019
Source: http://teatralny.pl/recenzje/evviva-dellarte,2633.html
Reviewed spectacle: MIŁOŚĆ DO TRZECH POMARAŃCZY