Lalki, tworzące w teatrach formy wraz ze swoimi animatorami pełne życia sceniczne postaci, odchodzą w zapomnienie, gdy teatr przestaje grać spektakle, w których występują.
Znajdują swe miejsce „wiecznego spoczynku” w zagraconych magazynach. Ocala się je przed śmietnikiem czy utylizacją, bo przecież same w sobie są odrębnymi, często nader oryginalnymi, niepowtarzalnymi dziełami sztuki. Ale są już niepotrzebne, spełniły swoje zadanie, już nie wzruszają, nie śmieszą, nie wkurzają, nie straszą – bez kontaktu z animatorami i widzami wiodą swój pół żywot, pół niebyt naznaczony biernością i niemocą.
W poznańskim Teatrze Animacji postanowiono radykalnie odmienić ten stan rzeczy: wyciągnięto z magazynu kilkadziesiąt lalek i zamieniono ich „wieczny spoczynek” na ponowną aktywność sceniczną, często wręcz frenetyczną, w wymyślonym specjalnie na tę okazję spektaklu La la lalki. Zamiast śmietnika lub utylizacji mamy tu zatem re-animację, dodajmy od razu – nader udaną. Oprócz aktorek i aktorów wielką przysługę oddała ponownie ożywionym lalkom dramaturżka, Malina Prześluga, która przyjrzawszy się im dokładnie, napisała dla kilkunastu spośród nich świetne teksty piosenek. Teksty owe nie zawsze prezentują lalki w dziecinno-pozytywnym kontekście. Spektakl przeznaczony jest dla widzów, którzy ukończyli siedem lat, w związku z czym na przykład ubrana w biały elegancki strój Księżniczka może sobie pozwolić na szczere wyznanie: ma dosyć scenicznego, ugrzecznionego „księżniczkowania”, chce (cytuję) „żyć na krawędzi”, najchętniej w formie bakterii, która by zarażała dzieci na widowni; chce, żeby dzieci się od niej infekowały i smarkały! Próżne marzenia – jest „tylko” i „na wieki” Księżniczką, a lalek uosabiających bakterie nie znajdziemy nigdzie na całym świecie… W tle wygibów mało sympatycznej księżniczki obserwujemy uskuteczniany przez kilka innych lalek „balet policyjny”, upewniający nas, że potencjalna terrorystka biologiczna jest skrupulatnie kontrolowana w swych poczynaniach. I rzeczywiście: na końcu swego dynamicznego wokalnego występu zostaje podciągnięta do góry na lince, co dość wyraźnie można skojarzyć z wykonaniem kary śmierci przez powieszenie.
Inna z kolei lalka bezwstydnie narzeka na… pierdzenie dzieci z widowni – to mało przyzwoite słowo pada ze sceny kilkakrotnie, wywołując najpierw pełną niedowierzania, potem coraz żywszą reakcję.
Tak, tak, drodzy rodzice – tu nie ma żartów! Jeśli przyprowadzicie na spektakl jakiegoś malucha sytuującego się wiekowo poniżej zaznaczonej przez teatr granicy, może on doznać szoku już w czasie drugiej sceny La la lalek, gdy w ponurym półmroku przeciągany jest po podłodze jakiś osobnik straszący dość przeraźliwą, smutno-melancholijną fizjonomią. Potem nastrój „grozzy i zmorry” narasta, gdy zza kulis wyskakują na różnych wysokościach kolejne lalkowe zjawy.
Natomiast w poprzedzającej ten horror pierwszej scenie spektaklu wspomagana przez trzech muzyków siódemka aktorek-animatorek i aktorów-animatorów prezentuje się na scenie w mocno mechaniczny sposób, jakby chcąc zatrzeć granicę między ruchowymi właściwościami materii ożywionej i nieożywionej. Ta „auto-animacja” uświadamia nam, widzom, że granica między ludzkim i nie-ludzkim jest w teatrze formy względna, na przykład dlatego, że charakter lalki mocno ogranicza i ukierunkowuje zakres ruchów animatora i jeśli ktoś chciałby precyzyjnie określić, kto tu kogo animuje, miałby z tym duży kłopot.
W ślad za takim właśnie pojmowaniem relacji człowiek-lalka idą teksty Prześlugi, dające lalkom często nie tylko ponowne życie, ale też i pełną autonomię, a z całą pewnością czyniące je podmiotami scenicznej narracji. Od jednej z nich dowiadujemy się, że lalkarz tylko „odwala brudną robotę”, podczas gdy animowana przezeń lalka naprawdę żyje. Ten „pęd ku życiu”, ku jego pełni przezwycięża nawet tak poważne ograniczenia, jak brak ust u niepozornego szmacianego osobnika. Najpierw jego solowy piosenkarski występ pozbawiony jest słów – jego animator (Marcel Górnicki) wykonuje cały utwór w formie murmuranda, zabawiając nas przy tym gagiem w postaci gładzenia na przemian swojej łysej głowy i takoż łysej głowy „bezustego”. W tle mamy znowu lalkowy chórek wyśpiewujący złośliwie: „On nie ma ust, on nie ma ust!”. Ale jesteśmy w teatrze, prawda? Tutaj cuda mogą się zdarzać znacznie częściej niż poza sceną. I na koniec dokonuje się taki sceniczny cud: bezusty zaczyna gadać!
Rozmaite ułomności poszczególnych lalek są tematem pierwszego songu wykonywanego kolejno przez wszystkie animatorki i wszystkich animatorów podczas kończącej wprowadzenie do spektaklu trzeciej sceny: groza sceny drugiej, naznaczona wyskakiwaniem zza kulis rozmaitych lalkowych „maszkar”, ustępuje radosnemu nastrojowi. Rozlega się skoczna melodia, która jest jednak muzyczną ilustracją dla smutnawych konstatacji oraz narzekań: ten nie ma oczu, ten ust, a sowa nie ma nawet skrzydeł i jest w dodatku na stałe przyklejona do gałązki za pomocą superglue, o którym to fakcie skrupulatnie nas informuje. Jak się okazuje później, podczas solowych wokalnych występów animatorów i lalek te bardzo poważne defekty i mankamenty mogą prowokować jakieś dziwne, wstydliwe, niewyraźne sytuacje, na przykład pozbawiony oczu mężczyzna, coś jakby zakonnik, stwierdza z przerażeniem: „Ktoś mi gmera pod sukienką!”. Oczywiście, my wiemy, że to jego animator (Piotr Grabowski), ale on – pozbawiony wzroku – ma pełne prawo być poważnie zaniepokojony.
W miarę rozwoju akcji płaska scena zostaje urozmaicona trzema małymi składanymi parawanami, które animatorzy ustawiają z tyłu po lewej i po prawej stronie – ten ostatni nieco bliżej proscenium. To na górnej krawędzi tego ostatniego spoczywa na koniec swego występu zakochana świnka, wzbudzająca u dzieci na widowni moc miłych uczuć. A przed nią rozczula widzów smutny pan, wyznając, że (w domyśle: podczas wielu lat spędzonych w magazynie) „sparciał z miłości”.
Animatorka (Julianna Dorosz) animuje lalkę, a lalka animuje animatorkę, gdy tańczą stylowe tango, którego tekst aktorka wyśpiewuje z przedwojennym, ciut wschodnio-śpiewnym akcentem; straszny typ – ten sam, którego przeciągano na początku po podłodze, śpiewa rzewnie, że skoro żyje, to przecież musi mieć jakichś rodziców, rozbawiając nas z nagła, z zaskoczenia odśpiewaniem refrenu niewątpliwie niezapomnianej piosenki Urszuli Sipińskiej Cudownych rodziców mam.
Lalki znają swą wartość, lecz bez aktorów są li tylko zwierzo- lub człekopodobnymi (albo do niczego niepodobnymi) „rzeźbo-przedmiotami”. Marzą o powrocie lalkarek i lalkarzy, którzy przywróciliby je z magazynowego półniebytu do scenicznego życia, bo (tu znów cytat) „każda potwora ma swojego aktora”. Lecz gdy taka okazja zostaje im stworzona, z nagła bezczelnieją, odzyskując nie tylko sceniczną tożsamość, ale i niespodziewany wigor – dokładnie tak, jak im nakazują teksty piosenek Maliny Prześlugi. Ta ich nadekspresyjna żywotność jest całkowicie zrozumiała – są znowu na scenie! Zaś bezczelne żądania i wręcz groźby kierowane do animatorek i animatorów, na przykład groźba „nieodczepienia się” i towarzyszenia animatorowi nie tylko na scenie, ale i wszędzie, także w codziennym życiu, biorą się z desperacji i ze strachu, że przyjdzie im znowu leżeć w magazynowym „miejscu (wiecznego?) spoczynku” bez szans na ponowne zaistnienie. To właśnie owa sceniczna euforia i paniczna obawa powodują małym kurczaczkiem, który w jakimś dawnym spektaklu grał gdzieś na drugim planie, a teraz nagle dorwał się do scenicznej „solówki” i śmiga po scenie w obłędnym „raz dokoła” ku wyraźnej uciesze – nie tylko swojej, lecz także animującej go aktorki (Julianna Dorosz).
Inna lalka bezczelnie stwierdza: „Ja potrafię grać, aktorzy tylko chcą”, spoglądając z obawą na aktora Marcina Chomickiego, potrząsającego workiem, w którym lalka za chwilę zostanie przeniesiona do magazynu. Z kolei marionetka dzieli się z nami swą obawą przed tym, że ją znowu na całe długie lata powieszą na haku…
Pomysł na ponowne ożywienie starych lalek rewelacyjnie się sprawdził, a to dzięki znakomitym, jak zwykle zadziwiającym inwencją tekstom Maliny Prześlugi, świetnej oprawie muzycznej, no i bardzo twórczej współpracy aktorek i aktorów z reżyserem, a na co dzień kolegą ze sceny – Arturem Romańskim. To drugi, po pamiętnym scenicznym hicie Miłość nie boli, kolano boli, spektakl będący autonomiczną kreacją dramaturżki, kompozytora i sprawnego, zgranego zespołu, którego pracą kieruje Romański. Aż strach pomyśleć, na co ci lalkarze mogą jeszcze wpaść w ramach jakiejś kolejnej erupcji natchnienia…
Author: Juliusz Tyszka, teatralny.pl
Publish date: 18.07.2018
Source: http://teatralny.pl/recenzje/re-animacja-czyli-kazda-potwora-ma-swojego-aktora,2430.html
Reviewed spectacle: LALALALKI