Wystawiona w poznańskim Teatrze Animacji „Za-Polska” Agaty Biziuk to kolejny spektakl, który próbuje opisać i diagnozować wojnę domową, jaką nieprzerwanie toczymy w Polsce.
Nad sceną wisi świecący napis „Wonder wheel” (Diabelski młyn), który dobrze oddaje charakter struktury przedstawienia. Jak na karuzeli kręci się w nim mnóstwo problemów, a w centrum tkwi jeden wielki temat – Polska. Właśnie o naszej ojczyźnie, a nie o twórczości znanej dramatopisarki opowiada autorski spektakl Biziuk (choć z łatwością można w nim odnaleźć też nawiązania do „Moralności pani Dulskiej”).
Widownia zasiada po dwóch stronach sceny, dzięki czemu można na siebie patrzeć niczym w lustrze. Pośrodku znajduje się podest, dookoła którego leżą ścinki zniszczonych dokumentów przypominające śnieg. Pod ścianami wala się mnóstwo rzeczy – jakieś stare pomniki, zużyte godła, kosy, narty, kawałki budynków. Dominującymi kolorami są czerwień, biel i czerń. Scenografia Mariki Wojciechowskiej, dopełniana światłem (reżyseria światła Monika Sidor) i muzyką (Piotr Klimek) sugeruje, że jesteśmy w jakimś piekielnym cyrku, na upiornej, szatańskiej estradzie.
Jeśli dobrze rozumiem intencje twórców, chcieli oni wykonać rodzaj badania: jak dzisiaj, w 2018 roku, ma się „sprawa polska”? Jakie choroby trapią naszą ojczyznę? Czy możliwe jest w ogóle postawienie diagnozy, będące wstępem do skutecznej kuracji? Rzeczona diagnoza wydaje się o tyle niepokojąca, że Polskę trawi choroba autoimmunologiczna. Za to, co nas dręczy, odpowiadamy my sami. Nie jest to rozpoznanie nowe – od romantyzmu, jeśli nie wcześniej, artyści próbowali wykazać, że Polacy są jedną z ważniejszych przyczyn własnych problemów. Dlatego na scenie Teatru Animacji pojawiają się i romantycy, i Wyspiański (z rozpaczliwym zawołaniem Jaśka z finału „Wesela”), i Gabriela Zapolska. Biziuk bierze dawne i współczesne problemy – od sporów o sens powstania listopadowego, po prawo do aborcji – i ujmuje je na scenie w symboliczno-estetyczny sztafaż, który doskonale znamy.
Polska (Mariola Ryl-Krystianowska) pojawia się jako postać dziewczyny w kwietnym czepcu na głowie i w obszarpanej, poplamionej krwią sukience. Wita wchodzących widzów chlebem i solą. Jest miła i naiwna, a w swej naiwności – jakby zupełnie niewinna. Dookoła niej wiruje kalejdoskop postaci (granych przez Elżbietę Węgrzyn, Mateusza Bartę i Piotra Grabowskiego), a każda z nich prezentuje inny zestaw pomysłów i poglądów. Wszystkim towarzyszy taki sam cel (można streścić go w haśle: „żeby wreszcie było dobrze”), proponują jednak skrajnie odmienne sposoby jego realizacji.
Przez scenę przewija się cały pakiet polskich postaw. Pojawiają się rasiści-nacjonaliści, którzy nie chcą pozwolić na mieszanie się nacji. Są monarchiści, którzy marzą o powrocie na tron potomka Piastów lub Jagiellonów. Są rewolucjoniści, którzy chcieliby zniszczyć to, co jest teraz i zacząć wszystko od nowa. Są lewicujący, domorośli socjologowie, winą za obecny stan rzeczy obarczający kapitalizm i transformację. Wreszcie – są też wstrętni mieszczanie, bliscy krewni Dulskich, którzy problemy zamiatają pod dywan, a wyżej niż zaangażowanie polityczne cenią spokój domowego ogniska, kryształowe kandelabry i szczęście swoich znerwicowanych dzieci-millenialsów, dla zagłuszenia egzystencjalnej pustki siorbiących kawę ze Starbucksa.
Czworo grających w tym stosunkowo krótkim spektaklu aktorów musiało sprostać niezwykle trudnym zadaniom, wcielając się w kilkanaście różnych postaci. Wykorzystując kilka charakterystycznych gestów, zmieniając układ ciała i tembr głosu, potrafili szybko stworzyć wizję danego bohatera. Robią to tak sprawnie, że widz nie potrzebuje wiele czasu, by rozpoznać, kim dana postać jest, co robi i co sobie myśli.
W jednej ze scen pojawiają się – niczym echo grabarzy z „Hamleta” – dwa robaczki, które dzielnie pracują w służbie rozkładu, oznajmiając widzom prawdy odnoszące się do współczesnego świata. Dowodzą, że każdy możny wzbogacił się na krzywdzie kogoś innego, a przyczyną światowych konfliktów jest zazwyczaj żądza grup uprzywilejowanych dążących do pomnożenia własnych zysków. Ta, „prezentacyjna”, część spektaklu nieco się dłuży, głównie dlatego, że jest poświęcona właśnie owej „diagnozie”, pozornie odbijając rzeczywistość, w której teraz funkcjonujemy.
Niby wszystko się zgadza, ale chyba nie do końca… Oczywiście, na poziomie stereotypów spektakl Biziuk trafia w cel – łatwo można rozpoznać, jakie grupy są portretowane i o kim mowa. Jednak, jak to ze stereotypami bywa, są one bardzo przesadzone, mocno podkoloryzowane, wreszcie – obśmiane. Tu właśnie tkwi problem: realizatorzy spektaklu niewątpliwie chcieliby dotknąć czegoś ważnego, a bardzo często zatrzymują się na poziomie łatwego śmiechu, który ani nie oswaja problemów, ani nie daje nadziei na wygranie z chorobą. „Za-Polska” w ogóle nie próbuje wyjaśnić obecnego stanu rzeczy, dociec przyczyn takich, a nie innych postaw lub zjawisk.
Finałowa recepta w przedstawieniu Teatru Animacji przypomina te, które od dawna pojawiają się w polskiej twórczości teatralnej. W jednej z ostatnich sekwencji na scenę wjeżdża sroga postać Matki, przed którą zawstydzona Polska pada na kolana. Matka zarzuca córce jałowość, głupotę i zdziecinnienie. Przez nie do Polski nigdy nie może zawitać wiosna, a kraj ciągle skuty jest mrozem i beznadzieją. Nawet bociany nie chcą już do nas wracać (skądinąd w tej scenie bardzo ciekawie przetworzona jest rozmowa Kory i Demeter z „Nocy listopadowej” Wyspiańskiego – twórcy, którego duch dużo wyraźniej niż duch autorki „Żabusi”, krąży nad całym przedstawieniem). Słowem: Polska musi wreszcie sama przed sobą przyznać, że zawiniła i przestać zrzucać odpowiedzialność na innych. Musi po prostu dojrzeć. Dorosłość wiąże się z koniecznością brania odpowiedzialności za dokonane wybory i ponoszenia ich konsekwencji. Ponieważ Polska tego nie potrafi, dalej obraca się w kółko w chocholim tańcu.
Być może problem, jaki mam ze spektaklem Agaty Biziuk, wynika właśnie z tego, że – pomimo ciekawych rozwiązań i momentami intrygujących myśli – wpada ona w pułapkę języka symbolicznego. Momentami mam wrażenie, że tradycja rozmawiania o polskości – te wszystkie zgrane argumenty, toposy, symbole i alegorie – zbyt mocno zaciążyły nad intencjami twórców i ostatecznie ich zniewoliły. Im bardziej artyści starali się uciekać lub unieważniać pewne schematy myślowo-estetyczne, tym wyraźniej je powtarzali, bezwiednie wzmacniając. Wykorzystywanie symboli, nawet jeśli traktowane są ironicznie, uniemożliwia pokazanie innej perspektywy lub spojrzenia z zewnątrz na trawiące nas problemy. W efekcie, zamiast poważnej rozmowy o współczesności dostajemy kolejny spektakl, w którym toczony jest monolog oparty na stereotypach znanych z tradycji, kultury lub sztuki; monolog, w którym aktualizowane są spory tożsamościowe znane polskiej kulturze od kilku wieków. A powroty do tradycji, nawet jeżeli mają służyć jej zaprzeczeniu – i tak ją umacniają (właśnie przez sam akt powrotu, nawiązania, dekonstrukcji czy negacji).
A może zamiast koniecznie szukać odniesień w tym, co już od dawna znamy i wałkujemy przez kilka wieków, należy po prostu skupić się na tym, co tu i teraz, wyjść (po)za Polskę i spojrzeć na naszą wojnę domową inaczej. Nie umieszczać współczesnych konfliktów w uniwersalnych i powtarzalnych schematach, nie boleć nad tym, że znowu „ostał nam się ino sznur”. Sznur ostał się Jaśkowi ponad sto lat temu, dzisiaj jesteśmy już zupełnie gdzie indziej.
Author: Stanisław Godlewski, czaskultury.pl
Publish date: 27.09.2018
Source: http://czaskultury.pl/czytanki/bledne-kolo/
Reviewed spectacle: ZA-POLSKA