Don Kichot Cervantesa to jeden z tych klasyków, o których się dużo mówi, ale niewielu go tak naprawdę czyta. Konrad Dworakowski ekshumuje kultowego bohatera i przeprowadza na nim eksperyment. A teatr daje mu do tego mnóstwo narzędzi. Czy publiczność wychodzi ze spektaklu z konkretną myślą? Sądzę, że ilu widzów, tyle wniosków.
Niby teatr ma powinności wobec klasyki, ale nie sądzę, żeby to był właśnie powód, dla którego Konrad Dworakowski sięgnął po Don Kichota Miguela de Cervantesa. Przecież mechanicznie odnawiamy i przepisujemy to, co nas ukształtowało. Przez klasykę się definiujemy. Ale właśnie teatr, ambitnie, szuka uniwersum. Chce, żeby widz zrozumiał. Nie zraża się. Podejmuje kolejne próby. I Dworakowski robi to dosłownie! Po Don Kichota sięgnął drugi raz - pomimo bardzo pochlebnych recenzji wersji spektaklu sprzed kilku lat. Oba spektakle zrealizował z Grupą Coincidentia. Pierwszy wspólnie z Teatrem Pinokio. W drugą wersję zaangażował poznański Teatr Animacji.
O czym opowiada Don Kichot? Ten Cervantesa o Alonso, szlachcicu z La Manchy, który wyrusza w świat daleki od ideału jako błędny rycerz, by pomagać słabszym i potrzebującym. Albo, jak kto woli - o lepszą sprawę czy poezję. Skąd pomysł na takie właśnie, pełne wyrzeczeń i niebezpieczeństw życie? To pokłosie jego licznych lektur romansów rycerskich i przekonania, że to naprawdę się wydarzyło. Mówiąc krócej - obłędu. Don Kichota na rycerza pasowała pierwsza spotkana osoba - karczmarz, który wcale nie mieszkał w prawdziwym zamku. Oczywiście ten miał też swojego konia, wiernego giermka Sancho Pansę, który opuścił dla niego żonę i dzieci, oraz damę serca. Padło na Dulcyneę z Toboso, wieśniaczkę, w której podkochiwał się kiedyś Alonso. Don Kichot walczy z wiatrakami - myśli, że do olbrzymy na służbie czarnoksiężnika. Z bukłakami wina też zadziera. I z dumą nosi na głowie miskę..., bo jest przekonany, że to legendarny hełm. Daje się wciągnąć w intrygę, której bohaterkami są rzekome księżniczki. Kobietom tym urosły brody przez rzucony na nie czar... Przykłady jego przygód można mnożyć. Ale nie w tym rzecz.
W szkole pielęgnuje się mit błędnego rycerza i nieszkodliwego "szlachcica w kryzysie". Traktuje się Don Kichota - przez jego szaleństwo, wciąż pobłażliwie. Łopatologicznie zestawia dwie skrajnie różne postawy: marzyciela i idealisty z przewidywalnym realistą. Dziś ten wizerunek już mniej śmieszy. Bohatera się deinfantylizuje, pokazuje jego małostkowość. Bo jak można sympatyzować z człowiekiem, który wciąż szuka pretekstu do bójki, gloryfikuje każde swoje nawet najmniejsze działanie i domaga się jeszcze za to pochwał? O tym, że nie broni swojej rzekomej ukochanej, nie wspomnę... Jego postawa coraz częściej zastanawia albo wręcz przeraża czy wprawia w konsternację - bo już wiemy, że idealizm może być niebezpieczny, że maniakalne realizowanie jakichkolwiek zamierzeń może się stać ideologią, czymś zgubnym dla wielu nas. I takie uwikłanie Don Kichota w politykę miażdży, nawet jeśli cofniemy się paręset lat wstecz, nawet jeśli na głowę bohatera Dworakowski założy szyszak, a na ramiona husarskie skrzydła. Trudno też nie pomyśleć o Polsce sprzed roku czy dwóch. Polsce dzisiejszej.
Wolę myśleć w związku z tym o Don Kichocie jak o artyście, który swoją sztuką, działaniami, chce ulepszać rzeczywistość, ale nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem innych. Może idę na łatwiznę, a może nie. Bo takiemu bohaterowi lżej na pewno nie jest, kiedy jego szaleństwo powoduje, że widzi więcej albo czuje bardziej. Że przeżywa świat pełniej. Bo wtedy też mocniej boli.
Dworakowski obraca w pył - choć może bardziej w piach, wyobrażenie Don Kichota, jakim nas zawsze karmiono. I w tego piachu hałdę pakuje bohatera. Don Kichot w jednej z pierwszych scen powstaje z grobu, a na koniec sam się w nim kładzie. W ogóle tych kilka ton piachu nie tylko wdzięcznie nawiązuje do lat wczesnych, dziecięcych marzeń i ideałów, ale też jak niejedna piaskownica kryje w sobie... pojawiające się w kolejnych scenach elementy scenografii.
Don Kichot 2.0 to przykład współczesnego teatru - połączenia teatru formy z teatrem dramatycznym, który bez wątpienia przejdzie do historii. Nie tylko za sprawą jego wielowarstwowości, w której każdy znajdzie to, czego szuka... Ale też języka czy raczej języków (i nie mówię tylko o przekładzie Walentego Zakrzewskiego), środków technicznych, narzędzi, które pozwoliły mu go zrealizować. Don Kichot 2.0 aż kipi świetnymi pomysłami i rozwiązaniami. Geniusz czasem tkwi w prostocie. Na liście są m.in. tradycyjne wentylatory/wiatraki, które nie tylko chłodzą, ale można też z nimi walczyć, no i każdy lepiej wygląda z rozwianymi włosami. Ale ciekawie też uzbrojono rycerzy! Wśród elementów zbroi są buty narciarskie - pozwalają na sen na stojąco czy ochraniacze na kolana albo łokcie, z których korzystamy jeżdżąc choćby na rolkach. Don Kichot miał też czapkę pilotkę, gogle i rozciągnięte kalesony.
Uwagę zwraca również na pół przeźroczysta tylna ściana sceny, za którą kryje się utkana z wizji i nadziei Dulcynea, kobieta niedostępna. Na ścianie tej wyświetlano projekcje wideo, które powstały na miejscu. Tuman publiczności mógł się w niej przejrzeć, jak w zwierciadle. Dzięki kamerze widzowie mogli się również przyjrzeć kilku niewielkim lalkom, które zaangażowano do opowieści. Scena sztos? To ta, kiedy Don Kichot potrzebuje pióra, by spisać swoje przemyślenia. I ono spada - razem z gęsią, dosłownie, z nieba. Kolejna? Pojedynek na słowa, poetycki slam. Brawo! No i jeszcze próba uzdrowienia bohatera, kiedy rozpalono ognisko z książek pod blaszaną wanną, w której (nie wiem jak!) zmieścił się Paweł Chomczyk, dla mnie w głównej roli idealny. Z resztą cały zespół z La Manchy zasługuje na oklaski. Za profesjonalizm i zaangażowanie. Również za zbiorową rolę, którą stworzyli. Za współpracę.
Wracając do kwestii pojemności Don Kichota 2.0, to dla mnie kluczowe były dwie twarze Sancho Pansy, oraz kwestia płci ukochanej bohatera. Miksu tych dwóch wątków. Ja sama zobaczyłam w bohaterze kobietę, która często poświęca się - nie tylko dla mężczyzny, ale w jej mniemaniu też wyższej idei. Oddaje się całkowicie dzieciom, domowi, światu, bywa też, że realizuje nie swoje marzenia, zbiera baty za współmałżonka, partnera, jest ofiarą. I wydaje jej się, że tak być powinno, że to ją/jego uszczęśliwia. Ale niczym złym jest też pomyśleć, że być może suweren Sancho robi to dla złożonych przez Don Kichota obietnic, bo wierzy w przyrzeczony mu lepszy świat? W końcu jest wierny, ale nie głupi, więc zdarza się też, że tłumaczy rycerzowi, że wszystko co ten robi, to nieprawda. Tylko wciąż towarzyszy mu z... miłości. Sponiewierany Sancho - z usztywnionymi kończynami, bandażami budzi zarówno podziw jak i współczucie.
Wielki ukłon dla Tomasza Lewandowskiego za muzykę, która żyje na scenie. Za bębny, ukulele, gitarę, drewniany gwizdek... ale też wielką, pustą plastikową butelkę czy metalową beczkę. Muzyka to właściwie niezależna bohaterka tego spektaklu. Joanna Chmielecka zahipnotyzowała publiczność, gdy tylko weszła na salę. I robiła to do końca spektaklu. Hiszpańskie pieśni w jej wykonaniu wywoływały dreszcze, ale też wyrzuty sumienia u tych widzów, którzy nie rozumieli słów. A chcieli werbalnie uzupełnić emocje. Dorównali jej, wykonując piosenki solo, aktorzy z Grupy Coincidentia: Dagmara Sowa - opadający kurz w La Manchy, po przejeździe błędnych rycerzy mnie zwyczajnie wzruszył; oraz wspominany już Paweł Chomczyk, który wystąpił z Last leaf Toma Waitsa. Zaśpiewał o tym, że jest ostatnim liściem na drzewie, bo jesień zabrała resztę. A jednak walczy i się nie da...
Autor: Monika Nawrocka-Leśnik
Data publikacji: 30.10.2024
Źródło: https://kultura.poznan.pl/mim/kultura/news/spektakle,c,4/ostatni-lisc-na-drzewie,240477.html
Recenzowany spektakl: DON KICHOT 2.0