Kiedy niemal trzy lata temu pisałam recenzję z prapremierowej realizacji dramatu Maliny Prześlugi Dziób w dziób w Baju Pomorskim, zakończyłam ją tak: „Myślę, że jeśli nie chcemy za kilka lat mieszkać w kraju brunatnych koszul, trzeba już dzieciom pokazywać, do czego prowadzą agresywno-wykluczające postawy w życiu, a w tej kwestii wartość sztuki Prześlugi i spektaklu z Torunia jest nie do przecenienia”. Jak typowy wykształciuch, przeceniłam rolę teatru (czy szerzej – sztuki) w dziedzinie wpływania na ludzkie postawy.
Spektakl w Baju Pomorskim był świetny, a i tak mamy to, co mamy. Pocieszam się myślą, że może młodzi ludzie, jakby żywcem wyjęci ze spektaklu Zbigniewa Lisowskiego, którzy ostatnio ochoczo ujawniają się w polskiej przestrzeni publicznej, nigdy nie byli w teatrze i tylko dlatego nie mają pojęcia, do czego ich hasła i przemarsze mogą prowadzić.
Jeśli wierzyć recenzjom (a dlaczego miałabym im nie wierzyć?), w podobną stronę co inscenizacja Lisowskiego poszedł Maciej Gierałtowski, reżyserujący Dziób w dziób w słupskiej Tęczy. Można więc powiedzieć, że w ten sposób ustaliła się dominująca interpretacja tekstu Prześlugi – mówi on o grupie rządzącej „na dzielni”, której pierwowzory można łatwo znaleźć w otaczającej nas rzeczywistości. Jaką drogę ma jednak przed sobą ten, kto chce wymknąć się owej – zdawałoby się – na dobre osadzonej w teatrze wymowie tekstu dramaturżki?
Po dramat Prześlugi (kolejny już) sięgnął jej rodzimy teatr, jednak inscenizacja, a przez to i wymowa przedstawienia bardzo odbiegają od niemal „społecznie zaangażowanych” wcześniejszych inscenizacji. Może sprawiła to mała, kameralna nieledwie scena Teatru Animacji, ale atmosfera tego przedstawienia nie ma w sobie nic z poczucia zagrożenia czy strachu, jaki może towarzyszyć spotkaniu z osiedlową bandą mocarną. Na scenie Animacji trudno przywołać przestrzenie i rozmiar wielkich blokowisk, dlatego też zamiast nich scenografia pokazuje nam dachy kamienic – może i zaniedbane i odrapane, ale jednak jakoś swojskie i przytulne. Kiedy akcja przenosi się do wnętrza, znajdujemy się jakby na babcinym strychu, gdzie jest i wygodny (co z tego, że trochę po gołębiemu upstrzony) fotel, i staroświecki sprzęt grający, i drewniane półokrągłe okno. To już nie przestrzeń homies-ziomali ale „homy” – domowa, miła, choć trochę niezwykła. Takiego miejsca nie mogą zaludniać wstrętne i groźne gołębie, toteż lalki w niczym nie przypominają szarych osiedlowych obsrańców (jak je się pieszczotliwie nazywa), a raczej barwne i miłe ptaki, które wyglądają, jakby sfrunęły do teatru prosto z planu zdjęciowego filmu Rio. Czy można uwierzyć, że ktoś, kto tak przytulankowato wygląda, może być częścią jakiejś bandy i na poważnie zrobić komukolwiek krzywdę? Czy w takich uroczych dzióbkach hasło „zawsze gołębie, tylko gołębie” nie brzmi rozczulająco i nie wywołuje uśmiechu, jakim dorośli zwykli obdarzać słodkiego brzdąca, który właśnie ze swoim plastikowym mieczykiem szykuje się na podbój świata? Klimatu zagrożenia nie budują także kostiumy lalkarzy, którzy w niczym nie przypominają jakiś blokersów czy innych narodo-kiboli. Ich dżinsy, czarne, luźne koszulki oraz czapki typu worek na kartofle upodobniają ich raczej do grunge’owych wielbicieli alternatywnego rocka, a ci jakoś nie budzą powszechnych obaw. Słowem: zamiast obrazu agresywnej, napastliwej bandy na scenie widzimy postacie barwnych i zabawnych ptaków oraz sympatycznych freaków.
Z jednej strony mamy więc w spektaklu tekst Prześlugi, świetnie i inteligentnie pokazujący i analizujący mechanizmy budowania zbiorowej histerii, które wyłączają krytyczne myślenie i prowadzą do nienawiści i agresji, lecz z drugiej strony inscenizacja owe treści dość skutecznie rozbraja. Co z tego, że słyszymy gołębie, które planują „gówienną” zemstę na kotce Dolores, choć nie mają (bo nie potrzebują) żadnych dowodów na to, iż to ona zabiła ich zaginionego przywódcę Janusza, wystarcza im aksjomat, że „koty są złe”, skoro ich przemiły wygląd nie pozwala traktować tych gróźb na poważnie. Dlatego też wszelkie (wielkie!) dylematy moralne, zadry psychiczne i walka z sobą samym stają się na scenie Animacji jakoś tak wygłaskane, uładzone i mniej groźnie. Zostają przeniesione z obszaru przypowieści o naszym „teraz” na teren bajki o śmiesznych zachowaniach zwierzątek. Oczywiście mam świadomość, iż dzięki temu spektakl nadaje się dla młodszych dzieci bardziej niż np. przedstawienie toruńskie. Na dodatek naprawdę bardzo dobrze się go ogląda, bo animacja lalek jest perfekcyjna, aktorzy – wtedy, kiedy pojawiają się w żywym planie – są cały czas w roli, teksty dobrze brzmią, ich dowcipność wybrzmiewa, ale nie pobudza do rechotu. Wszystkie elementy przedstawienia są spójne i konsekwentne. Sceny, w których kolorowe lalki, kiedy ptaki-lalki odfruwają, zastępują obrazy cieni gołębich sylwetek, są wizualnie bardzo ładne. Pewnie gdybym tak tych kilka lat temu nie zachwyciła się toruńskim przedstawieniem, to poznańskie spodobałoby mi się o wiele bardziej. A tak został jakiś smuteczek…
Z innej znów strony rozumiem, że wszyscy mamy już prawo być zmęczeni tym, co za oknem, i teatr ma szansę dawać trochę oderwania i złudzenia, że to, czym się tak ekscytujemy, to w skali wszechświata tylko „fraszka, igraszka”. Kiedy zaczyna się spektakl w Teatrze Animacji, na scenie widać fragment czarnej ściany, na której kredą ktoś napisał hasło stanowiące credo gołębiej „bandy mocarnej”: „Kto nie skacze, ten nie gołąb”. Hasło zapożyczone z protestów przeciwko ACTA, sparafrazowane przez Prześlugę, obecnie używane jest podczas wieców opozycji, tu zostaje w pierwszej scenie zmienione. Tajemnicza ręka wymazała w nim co poniektóre litery i dlatego przez całe Dziób w dziób widzowie patrzą na taki napis: „Kto skacze, ten głąb”. Tym krótkim zabiegiem załatwia się całą skomplikowaną drogę, jaką mógłby przejść samodzielnie widz, gdyby dać mu za pomocą inscenizacji dojść do tego, że tak postępujące gołębie, które bezmyślnie potrzebują identyfikacji ze stadem, a umacnia je w tym niechęć do innych – kotki, wróbelka Przemka, to w gruncie rzeczy głąby. Właściwą miarę tragedii i konfliktów, pojednań i zjednoczeń daje natomiast finałowa scena. Kotki Dolores, która dotąd prezentowana była jako gigantyczna i dlatego oglądana jedynie we fragmentach postać budząca strach, szuka jej właścicielka. Chodzi i nawołuje, aż wreszcie wyciąga z jakiegoś zakamarka lalkę wielkości normalnego kota, którą wynosi ze sceny na rękach. Postrach dachów okazał się zwykłym domowym kiciusiem. Czego się tu bać? Pojawienie się właścicielki kota wprowadza jednak pewien dysonans we wcześniejszą narrację. Skoro kotka ma panią, to dlaczego tak długo, że aż straciła czucie, musiała ganiać z przywiązanym do ogona sznurkiem, skutkiem czego lekko się on odkształcił? I oto wyłania się nowy morał: dzieci, dbajcie o swoje zwierzęta, bo takie z nich słodziaki, a jak za długo są bez was, to im inne złe stworzenia mogą krzywdę zrobić. Choć tekst ten sam, to już spektakl o czymś całkiem innym.
Autor: Joanna Ostrowska, teatralny.pl
Data publikacji: 18.05.2016
Źródło: http://teatralny.pl/recenzje/tirli-tirli-tiu-tiu-tiu,1570.html
Recenzowany spektakl: DZIÓB W DZIÓB