Leonard Delimata jest pięcioletnim chłopcem, który ochoczo rozwija w obecności dorosłych swe dziecięce narracje. No i tu mamy punkt wyjścia, tak się bowiem składa, że Leonard jest synem Maliny Prześlugi, której niekonwencjonalne pomysły nie raz, nie dwa zaskakiwały i dezorientowały dorosłą krytykę, trafiając za to bezbłędnie do dziecięcej i młodzieżowej publiczności. W przypadku Leosia owa niekonwencjonalność okazała się wręcz rewolucyjna i obrazoburcza, ponieważ to właśnie jego dziecięce „bajdurzenia”, opracowane przez mamę-dramaturżkę stanowią kanwę scenariusza spektaklu o bardzo długim tytule, który – dla ułatwienia dalszych opisów oraz interpretacji – przytoczę tu w całości. Czyli: dnia 5 listopada 2022 roku, między godziną siedemnastą a mniej więcej osiemnastą dziesięć-piętnaście (wliczając oklaski, ukłony i inne ceremonie) obecne na widowni poznańskiego Teatru Animacji dzieci oraz ich opiekunowie i opiekunki obejrzeli prapremierową inscenizację tekstu Leonarda Delimaty pod tytułem Ślimak i Lew, czyli bajka o Niedźwiadku, Smoku, Pani Królik, Rycerzu, Mrówce, Dinozaurze, pięciu Jaszczurkach, Fenku, Stworkach i Magicznym Prostokącie. Reżyserem tego przedstawienia jest Artur Romański.
Rewolucyjność i obrazoburczość pomysłu Maliny Prześlugi polega na oddaniu pełni głosu dziecku, w całym zabałaganieniu jego nieskrępowanej, ciut „słowotocznej” narracji. Jak głosi programowy tekst, „w tym przedstawieniu to dziecko jest kreatorem świata, to od niego zaczyna się cała teatralna zabawa. Bo właśnie o zabawę nam chodzi! O bajkę dziecka dla dzieci. Bez wielkich morałów, naszych dojrzałych punktów widzenia i nierzadko też… bez sensu”.
„Pięcioletnie opowieści” syna Maliny Prześlugi przedstawione zostały w znakomicie zaprojektowanej scenicznej otoczce. Dopieszczony został tu każdy szczegół – od „pudełka sceny” (zaraz objaśnię szczegółowo, o co chodzi), poprzez stylizowaną na dziecięce rysunki scenografię i kostiumy (wszystko to zostało zaprojektowane przez Natalię Krynicką), na sugestywnie i dowcipnie skomponowanej przez Piotra Klimka oprawie muzycznej kończąc.
„Pudełko sceny” to leżące na scenicznej podłodze autentyczne, ogromne pudło, którego „wieka”, na początku zamknięte, będą się w trakcie spektaklu otwierać i zamykać, tworząc albo coś na kształt klasycznego lalkarskiego parawanu, albo zasłaniając od góry głowy oraz szyje pięciu aktorek i „skazując je” na granie „od obojczyków w dół”. „Wieka” te są pomalowane „po dziecięcemu” w kolorowe wzorki, natomiast „szaro-papierowe”, nieforemne, nakładane przez głowę kostiumy przedstawiają grane przez poszczególne aktorki postacie na wzór dziecięcych malunków. Natomiast we wspomnianej „scenie bez głów” odpowiednio mniejsze papierowe wizerunki postaci są nakładane na nogi aktorek i z dużym powodzeniem, nader pomysłowo są „animowane nożnie”. Pod „szaro-papierowymi” wizerunkami poszczególnych bohaterek i bohaterów mamy niezwykle jaskrawe, różnokolorowe, luźne ubrania. Na nogach aktor i aktorki mają „bijące po oczach” kolorowymi wzorkami skarpetki, każdą oczywiście z innej pary.
Pięć aktorek tworzy tak zgrany i żwawo się przemieszczający po scenie zespół, że nie sposób przedstawiać ich osobno, więc pozwolę sobie, pełen uznania dla ich kunsztu i fizycznej kondycji, wymienić je teraz wszystkie: Marta Berthold, Magdalena Dehr, Julianna Dorosz, Alicja Helfojer, Aleksandra Leszczyńska.
Horyzont sceny zamyka duży ekran, na którego powierzchni oglądamy najpierw „magiczną” przemianę dorosłego aktora (Marcin Chomicki) w nieletniego chłopaczka (autorka animacji poklatkowych: Julia Talaga), który później będzie od czasu do czasu zabierał głos jako filmowo-teatralne wcielenie młodego dramaturga. Ponadto na ekranie oglądamy później rozmaite animacje oddające w sposób czasem dosłowny, a czasem nie wszystko to, co wylęgło się w dziecięcym, porządkującym świat słowotoku.
Kolejnym wizualnym efektem, który urozmaica ten spektakl, jest umiejętne oświetlenie „pudła scenicznego” tak, aby widać było tylko czarne sylwetki pięciu aktorek. Dzieje się to po brawurowo zagranej „od obojczyków w dół” sekwencji z Rycerzem i (zabitym już, ku jego rozczarowaniu) Smokiem w rolach głównych, tuż przed poważnymi rozważaniami Leonarda na temat stworzenia świata i „spółgraficzności” poszczególnych, możliwych do stworzenia kosmosów.
Dodać tu trzeba, że wszystkie, bardzo rzetelnie i skrupulatnie wymienione w tytule postaci pojawiają się na scenie i każda z nich ma niejedną możliwość intensywnego zaistnienia. Najbardziej przebojowe wejście ma Mówiący Prostokąt – przy okazji jego entrée muszę koniecznie poświęcić kilka akapitów wspomnianej już wstępnie muzycznej oprawie przedstawienia. Stanowi ona bowiem istotny wabik dla dorosłych opiekunek i opiekunów obecnych na widowni dzieci.
Tu krótka dygresja: kilka lat temu, podczas słynnych na cały kraj warsztatów w Obrzycku, miałem przyjemność wysłuchać wykładu pana Piotra Klimka na temat roli muzyki w przedstawieniach teatralnych. Mówca kilka razy podkreślił ciut bolesny dla niego jako kompozytora fakt, że w teatralnych recenzjach bardzo rzadko wspomina się o muzyce jako integralnym składniku każdego niemal scenicznego widowiska. Biłem się wówczas w duchu w moją recenzencką pierś, bom i sam nie był bez winy, ba! – nawet później, już świadomy i pouczony, nie uwzględniałem komponentu muzycznego w opisywanych i ocenianych przedstawieniach.
Tym razem, Panie Kompozytorze, uwzględniam Pański wkład w inscenizację dziecięcych rojeń młodego Delimaty, bo jest on bardzo istotny dla całości: otóż, kiedy w „pudełku scenicznym” pojawia się Mówiący Prostokąt, z głośników rozlega się znany powszechnie podkład basowy „skandalicznego” przeboju Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin Je t’aime… moi non plus. Dorosła część widowni reaguje na ten sygnał dźwiękowy z wyraźnym ożywieniem – i bardzo dobrze: dorosłym też się coś dorosłego i zabawnego należy. A gdy słychać już znaną powszechnie melodię i gdy na scenie robi się ciut erotico, kompozytor wykonuje przewrotną woltę: podkład basowy i rytmiczny jest nadal rodem z Je t’aime…, natomiast melodia brzmi bardziej swojsko: to po prostu Szła dzieweczka do laseczka! Po czym z głośników rozbrzmiewa muzyka w stylu disco i taniec typu erotico zamienia się w prosty układ dyskotekowy.
Obie melodie – francuska i swojska – pojawią się raz jeszcze w sekwencji zamknięcia gromady jaszczurek w klatce, gdy taniec, znów ciut nacechowany erotyzmem, „zaperformuje”… pizza.
Cóż jeszcze… Kompozycja całości jest spójna: otwiera ją gra dłoni, które widzimy w podłużnej luce między „wieczkami” ogromnego pudła; podobnie jest w ostatniej sekwencji przedstawienia, przy czym scenicznej akcji towarzyszy ten sam, odśpiewany na bluesową nutę tekst: „Ja chcę tam być”. Na koniec, tak jak na początku, obserwujemy znów Marcina Chomickiego w wersji dojrzałej, ubranego w kolorowy kostium, ze skarpetkami nie do pary.
W moim dorosłym odbiorze najbardziej wyraziste tekstowo były sekwencje poświęcone powstaniu świata i kosmosom – piękne, poetyckie „dziecięce genesis” oraz (przyjęty przeze mnie z niekłamanym, choć w miarę cichym entuzjazmem) bardzo agresywnie odegrany fragment mówiący o zniszczeniu przedszkola i zamianie przedszkolnego jedzenia w robaki. A gdy w wywiadzie przeprowadzonym z młodym dramaturgiem przez mamę i zamieszczonym w programie spektaklu przeczytałem o zamiarze zniszczenia także szkoły, serce me radośnie zabiło w rytmie współodczuwania.
Krótka uwaga krytyczna: spektakl jest, moim zdaniem, za długi. W końcowych fragmentach poświęconych stadu jaszczurek i uwięzieniu ich najpierw w klatce, a potem w brzuchu wieloryba (pięciolatek i Stary Testament? No, no…) oryginalne pomysły inscenizacyjne, reżyserskie i aktorskie najwyraźniej się wyczerpały i aktorki dość bezradnie, bez pomysłu dogrywały ostatni kwadrans.
Taki jest mój – pozytywny z małą nutką krytyczną – ogląd tego przedstawienia. O jego powodzeniu bądź niepowodzeniu zadecydują jednak widzowie dużo młodsi. Na prapremierze bawili się nieźle, czyli „bajka dziecka dla dzieci” w tych wyjątkowych okolicznościach się najwyraźniej sprawdziła. Jak będzie w okolicznościach codzienno-eksploatacyjnych? Zobaczymy. Sądzę, iż bardzo rzetelny trud wszystkich twórczyń i twórców Ślimaka i Lwa… zostanie doceniony.
Do końcowych ukłonów młody dramaturg został doprowadzony na front sceny przez mamę. Wyglądał na ciut zagubionego w tym rozgwarze i rozgardiaszu. Nic to, przywyknie.
Autor: Juliusz Tyszka, teatralny.pl
Data publikacji: 25.11.2022
Recenzowany spektakl: ŚLIMAK I LEW CZYLI BAJKA O ...