Jedną z najcudowniejszych rzeczy w teatrze jest to, że znakomite dramaty, włącznie z tymi napisanymi dwa i pół tysiąca lat temu, są nieustannie aktualne dzięki nowym czasom, okolicznościom, interpretacjom.
To powoduje, że, dajmy na to, antyczne przecież „Bachantki" Eurypidesa, są dzisiaj wystawiane i interpretowane jako na przykład sztuka o opresji patriarchatu i sile kobiet. Tak też jest ze znacznie młodszymi, bardzo współczesnymi dramatami, które z racji coraz szybciej zmieniającego się świata, zaczynają nam nagle opowiadać o czymś, czego autor czy autorka zupełnie nie mieli na myśli.
Stało się tak z napisaną cztery lata temu przez Malinę Prześlugę sztuką „Kluk", której tytułowym bohaterem jest kruk/Kluk, czyli kruk niepotrafiący wypowiedzieć „r". Prześluga pisała „Kluka" – jak opowiadała przed premierą w moim podcaście Zeitgeist:Radio – kiedy była w ciąży. Wtedy też wróciła do niej emocjonalnie śmierć mamy sprzed kilku lat. Przyszła mama myślała dużo o własnej mamie, której już nie było – tak to się życie ze śmiercią przeplata, utrata z narodzinami, euforia z tęsknotą. Pomysł na kruka mającego kłopoty w wymawianiem „r" podsunął jej z kolei Marcin Ryl-Krystianowski, aktor Teatru Animacji, który w obsypanym nagrodami „Odlocie" także Maliny Prześlugi w reżyserii Janni Younge gra Wronę. „Co by było, gdyby Wrona nie wymawiała „r" i zamiast „kra, kra", robiła „kla, kla"? – spytał Prześlugę któregoś razu na próbie Ryl-Krystianowski. Ten znakomity pomysł najpierw został jej w głowie, a później został wprowadzony w życie. W „Kluku", ma się rozumieć.
Mały teatr wielkich tematów
A fabuła jego wygląda mniej więcej tak. Nasz tytułowy bohater o imieniu Kara Boska, uczony jest przez swego wuja o równie uroczym imieniu Kres i Krach złowieszczych zwiastowań. Taka jest już kruków rola, by niechybną śmierć zapowiadać. Problem jednakowoż polega na tym, że nasz młody adept wieszczego fachu, co już wiemy, nijak nie potrafi wymówić „r". Jak tu więc na poważnie zwiastować komuś „śmierć i grób", kiedy wychodzi z tego „śmielć i glób"? No, ale cóż, trzeba próbować, czy może raczej plóbować. Wyrusza więc nasz Kluk, by zazwiastować koniec żywota pewnemu Ślimakowi i będzie to spotkanie – jak się można domyślić – które zmieni wszystko. Wkrótce się okaże, że Kluk jest znacznie lepszy w zwiastowaniu życia i do dosłownie, bo nasz Ślimak z chłopaka stanie się dziewczyną, w dodatku przy ślimaczej nadziei. Biologia bowiem tak ślimaki skonstruowała, że są obojnakami, chłopakami i dziewczynami naraz. Świat, jak się okazuje, nie musi być wcale radykalnie dwupłciowy. Może być (a nawet jest!) zgoła nieraz hermafrodytyczny, androgeniczny, płciowo płynny.
I tu trzeba wrócić do kwestii, od której zacząłem, czyli sztuk, które nabierają z racji czasu i okoliczności znaczenia innego, niż autorka miała na myśli. Prześluga się w takich przypadkach zwykle uśmiecha, bo zdarza się jej to notorycznie.
Otóż nie da się chyba oglądać „Kluka", przynajmniej będąc dużym widzem, bez myślenia o trwającej państwowo-kościelnej nagonce na społeczność LGBT+, co spowodowało uznanie Polski za najbardziej homofobiczny kraj Unii Europejskiej.
Nie da się oglądać „Kluka" bez pamiętania o awanturze, jaką mieliśmy w sprawie niebinarności Margot (mogłoby to być właściwie imię naszego Ślimaka). Nie da się oglądać „Kluka" bez kontekstu związanego z atakami na społeczność osób transpłciowych. Nie da się w końcu oglądać „Kluka" bez coraz powszechniejszej wśród młodych ludzi deklaratywności dotyczącej queerowości, niebinarności, niechęci do określania się. Wszystko to wynika z tak lubianego przez Prześlugę pielęgnowania własnych obsesji, w tym obsesji Inności, ale mam poczucie, że nie tylko ja o tym wszystkim myślałem, gdy Ślimak – ku osłupieniu Kluka – ogłosił swą ciążę.
„Kluk" niezwykle też rezonuje z innym, bardzo ważnym tematem – śmiercią jednego z rodziców, których w ciągu ostatniego roku odeszło znacznie więcej niż w innych latach. Według wiarygodnych międzynarodowych danych, bo tym krajowym nijak wierzyć nie można, Polska jest nie tylko najbardziej homofobicznym krajem, ale także krajem z jedną z największych liczb nadmiarowych śmierci covidowych. Śmierci, z którymi radzić sobie przecież jakoś muszą także dzieci, podobnie jak Kluk i Ślimak – obaj/oboje stracili tatusiów i bardzo za nimi tęsknią. Tęsknota nie jest czymś złym, ale jak tęsknić bez popadnięcia z depresję, apatię, bezbrzeżny smutek? Jak iść dalej przez życie? Jak, pamiętając o zmarłych bliskich móc znów się śmiać, cieszyć, bawić? O tym również mówi nam sztuka Maliny Prześlugi w reżyserii Artura Romańskiego.
Komediowy monodram
Właśnie, w reżyserii – czas teraz na pochylenie się nad sceniczną wersją „Kluka", nad jego, dodajmy, prapremierą. Jest to, trzeba od razu powiedzieć, dzieło bardzo udane, do czego – umówmy się – Teatr Animacji zdążył nas już przyzwyczaić. Na scenie mamy trzech panów: Artura Romańskiego w podwójnej roli wuja-kruka i Ślimaka, Igora Fijałkowskiego w roli Kluka i przygrywającego na żywo muzyka, Stanisława Pawlaka. Akcja toczy się wartko, mamy aktorów, lalki i rozmaite efekty świetlno-dźwiękowe, są momenty poważne – wagi egzystencjalnej i szaleńczo komiczne, powodujące co i rusz salwy śmiechu i dzieci, i ich opiekunów. Prześluga umie zadbać o maluczkich widzów i tych znacznie wyrośniętych, co do tego nie ma wątpliwości.
Ma to teatralne przedsięwzięcie jedną gwiazdę. Jest nią występujący w roli aktora i jednocześnie reżysera Artur Romański, którego vis comica ma siłę rażenia bomby atomowej. Właściwie niemal każde jego zdanie i gest wywołują apoplektyczne ataki śmiechu. Z takim talentem, jak wiadomo, trzeba się po prostu urodzić. Romański panuje całkowicie nad „Klukiem" – nad tym, co na scenie i nad publicznością. Jest niepodzielnym władcą przez okrągłą godzinę, którą spędzamy wspólnie w Teatrze Animacji. I o ile aktorowi Romańskiemu należą się gorące oklaski, o tyle reżyserowi Romańskiemu należy się krytyka za zrobienie z „Kluka" de facto monodramu, co odbija się szczególnie na roli Igora Fijałkowskiego, który jest zepchnięty, mimo największych starań, w cień. Przykładowo, podczas sceny rapowania przez Kluka, która należeć powinna bez wątpienia do Fijałkowskiej, Romański nie może sobie odmówić komicznych pląsów z tyłu, które oczywiście przeciągają natychmiast uwagę widza na niego. Reżyser powinien to uciąć, ale tego nie robi, bo występuje jednocześnie w roli aktora i nie może się powstrzymać. Takich momentów w spektaklu jest sporo.
Zupełnie nieudaną reżyserską inwencją jest też dodanie do sztuki postaci muzyka, bo jego rola to coś więcej niż tylko granie na żywo. Gdyby tylko grał, proszę bardzo, ale on też odgrywa jakieś dziwaczne sceny – po co? Nie wiadomo. Nie wiadomo też, po co jest absurdalna finałowa scena, w której ów muzyk wychodzi zza „organów" i gra gitarowe solo. Dlaczego? W jakim celu? Do czego to przypiąć? Trudno to doprawdy pojąć. Reżyser na własne życzenie sabotuje sobie finał.
Czwórka z plusem
To napisawszy i pominąwszy z litości ocenę scenografii à la krakowski Kazimierz, trzeba „Klukowi" wystawić ocenę co najmniej dobrą z plusem, bo jest spektaklem mądrym, porządnie zagranym, uruchamiającym wyobraźnię i – w najlepszym znaczeniu tego słowa – edukacyjnym. Jest spektaklem pukającym w głowę, zapraszającym do zadawania pytań i rozmowy. Jest spektaklem otwierającym na Innego, na różnorodność, wielobarwność i nieoczywistość otaczającego nas świata. Jest w końcu znakomitą rozrywką. Proszę zatem zabrać niezwłocznie swoje dzieciaki do Teatru Animacji – będą to znakomicie wydane pieniądze i cudownie spędzony czas.
Autor: Mike Urbaniak
Data publikacji: 07.06.2021
Źródło: https://e-teatr.pl/sztuka-wieszczenia-dobrego-zycia-znakomita-premiera-w-teatrze-animacji-12678
Recenzowany spektakl: KLUK. Krótka bajka o życiu