- Sędziów można odwołać, a sądy wygasić - mówi jeden z bohaterów spektaklu "Miłość do trzech pomarańczy". Kto po najnowszej premierze Teatru Animacji spodziewał się wesołej bajeczki o szalonym królewiczu i jego despotycznym tacie, może się zdziwić.
Król Karo jest u kresu wytrzymałości: młody książę Tartaglia cierpi na melancholię. Widzom pokazuje się w pasiastej piżamie, a na stoliku tuż obok jego łóżka piętrzy się stos leków. Beznadziejny stan księcia ma przerwać interwencja aktora komedianta, który zostaje wypuszczony z więzienia, pod warunkiem że rozśmieszy następcę tronu (motywację ma więc sporą). Na drodze do wykonania planu stanie mu magia: zła czarownica. Przez nią wyleczony ze smutku Tartaglia zapadnie na nową „chorobę” i wyruszy w niebezpieczną podróż tropem pomarańczy, w których się zakochał.
Scena również dla dorosłych
Na sobotnią premierę do Teatru Animacji szłam w lekkim strachu, bo z niespełna dziesięcioletnim synem. A spektakl przeznaczony jest dla widzów od dwunastu lat.
I faktycznie, pewne wątki musieliśmy sobie po wyjściu z przedstawienia wytłumaczyć. Przesłanie wielu innych syn załapał jednak bezbłędnie i wspomina do dziś.
Poznańska „Miłość do trzech pomarańczy” w reżyserii Pawła Aignera może równie dobrze stanowić wyzwanie dla przeciętnego szóstoklasisty. Bo aktorzy zwracają się tu momentami bardziej do dorosłych niż do dzieci.
Gdy z góry spadają cegły-rekwizyty, kwituje się to stwierdzeniem „Zamek w ruinie...”. Mowa o sądach, które można w każdej chwili wygasić, wysyłając sędziów, gdzie pieprz rośnie. Wygłodniały aktor wędrujący przez świat wyznaje nagle, że jest z Wrocławia. A w roli dyrektora teatru (bo rzecz dzieje się czasem w teatrze, a czasem w pewnym państwie „gdzieś w środkowej Europie”) zostaje obsadzony bohater, który otwarcie przyznaje się do tego, że jest niekompetentny i nie umie nawet czytać.
– Im bardziej znudzona, a nawet przysypiająca publiczność, tym łatwiej nią sterować – przypominają twórcy. Nie boją się też nawiązać do rzekomych skandali obyczajowych, których prowokowanie w ostatnim czasie zarzucano dyrektorom Teatru Polskiego w Poznaniu.
W teatrze można powiedzieć więcej
Po co takie rzeczy w teatrze dla dzieci? Wzięły się z obawy, by tata i mama nie czuli się tu wyłącznie jak obstawa? Pewnie też.
Ale nie tylko. Teatr Animacji kierowany już drugi sezon przez Piotra Klimka (do „Miłości...” napisał muzykę) nie po raz pierwszy próbuje tworzyć preteksty do wielopokoleniowej rozmowy. Śledzi, czym żyje widz dziecięcy, ale też ten już prawie dorosły. Do takiego widza skierowana była wrześniowa premiera – „Za-Polska”.
Na tej najnowszej Jan, który przestał być Jasiem, też nie będzie się nudzić. Może przyjść z młodszym bratem, może też z tatą. Bo i kostiumy są tu warte zobaczenia (przygotowała je Zofia de Ines). I aktorzy grają świetnie (opowiedziana kilkoma gestami jednego aktora bajka o Czerwonym Kapturku – majstersztyk). I o umowności sztuki można się nieco dowiedzieć.
Przede wszystkim jednak widać jak na dłoni, że w teatrze można powiedzieć więcej. Że to, na co przy seansie wieczornych wiadomości reagujemy już machnięciem ręki, tu jakoś bardziej boli. Ma boleć. I boją się tego prawdziwi rządzący, czasem tak bardzo podobni do baśniowego Króla Karo, który jako argumentu w rozmowie najchętniej używałby siekiery.
Autor: Marta Kaźmierska, poznan.wyborcza.pl
Data publikacji: 15.01.2019
Recenzowany spektakl: MIŁOŚĆ DO TRZECH POMARAŃCZY