Kiedy dowiedziałem się, że będę recenzował Zieloną Gęś, którą w poznańskim Teatrze Animacji reżyseruje Paweł Aigner, to po pierwsze, bardzo się ucieszyłem, wietrząc pyszną zabawę, po drugie, zafrasowałem się, a powodem owego frasunku była obawa, że to apriorycznie pozytywne nastawienie zamgli ostrość mych recenzenckich rozważań tudzież ocen.
A gdy dowiedziałem się, że spektakl ten będzie jeśli nie powtórzeniem, to co najmniej czytelnym nawiązaniem do inscenizacji z bielsko-bialskiej Banialuki (2016), która tam przetrwała zaledwie kilka prezentacji ze względu na swą „kontrowersyjność”, mój apetyt na już nie pyszną, ale wręcz „przepychotliwą” zabawę wydatnie wzrósł. Dopisany przez Aignera podtytuł: ...czyli wstrząs metafizyczny w piętnastu konwulsjach jeszcze bardziej wzmógł mą przedwstępną sympatię do tego przedsięwzięcia.
Mimo to, gdy wyszedłem z Teatru Animacji w sobotni tłok zamkowego holu, już po przeżyciu „wstrząsu metafizycznego” i po doznaniu „piętnastu konwulsji”, starałem się zachować w mych bardzo wstępnych rozważaniach niezbędną obiektywność. Aliści, okazało się to niemożliwe, ponieważ, zgodnie z najgorszymi apriorycznymi przeczuciami, doznałem pysznej zabawy i wypełniony byłem iście sztubacką radością jako niedawny świadek długiej serii udanych wygłupów scenicznych. Wygłupy owe posiadały jednak niezbędne dla dobrej satyry znamię odwagi i powagi, które to znamię określiłbym zasadniczo, pobieżnie mianem „gogolowskie”.
Lalkarki i lalkarze mają wyjątkowy przywilej scenicznego animowania nie tylko swej własnej osoby, lecz także rozmaitych martwych form, którym dają chwilowe, lecz za to bardzo intensywne życie. A Zielona Gęś Gałczyńskiego daje im nieograniczone wręcz możliwości takiego zwielokrotnionego istnienia. Zespół inscenizujący w Poznaniu scenki z Najmniejszego Teatru Świata, nader obficie korzystał z tych okazji, rozlicznie mu sprezentowanych przez Autora, lecz należy tu od razu stwierdzić, że Paweł Aigner dał pierwszeństwo aktorkom i aktorom – osobom ludzkim. Główni bohaterowie Najmniejszego Teatrzyku Świata mieli zatem podwójną formę: ludzką i lalkową (formy ludzkie i zwierzęce zaprojektowane dowcipnie przez Pavla Hubičkę), lecz najważniejszą i wiodącą okazała się „w akcji” ta pierwsza.
Oczywiście, animowanych form nieożywionych było tu mnóstwo, podaję najudatniejsze przykłady: ładnie skopiowany, potężny, lśniący nieskazitelną bielą posąg Heraklesa prawdopodobnie „ciut-Farnezyjskiego” (pomylonego zabawnie i celowo z Heraklitem); przetaczająca się wzdłuż sceny sporych rozmiarów armata; dwa zwisające z obu stron scenki teatrzyku brązowe, niby-barokowe posągi kobiet z gęsimi (a może łabędzimi?) głowami; idealnie okrągłe, różowe, nadziane na patyki łyse głowy Chóru Polaków, biadolące, narzekające i zapewne dlatego przewożone z dużą szybkością wzdłuż sceny na taczce przyozdobionej biało-czerwonym kibicowskim szalikiem i znikające co rusz za kulisami; czerwonouste gęby z dużymi zębiskami, które pokazały się gdzieś blisko momentu, kiedy ostrzeżono nas (a oprócz nas być może jakieś ośrodki władzy wykonawczej) przed marionetkarzami; wielofunkcyjny durszlak na długiej rączce, odgrywający wiele poważnych ról, niewątpliwy współbohater spektaklu, równie ważny, jak choćby pies Fafik (w pewnej chwili, przesyconej nastrojem lirycznym, durszlak ów nasunął mi wręcz skojarzenie z motylem, w innej, podobnej – z księżycem); syfon „szarpany na sztuki” w parodii Dziadów, plujący w końcu wodą – była to niewątpliwie wymowna reakcja „martwego” przedmiotu na wylewającą się ze sceny głupotę, uosobioną m. in. w Chórze Prowincjonalnych Urazowiczów; polska flaga, powiewająca w niektórych istotnych (a niektórych nieistotnych) scenach, skontrapunktowana anarchistyczną flagą czarną, która też powiewała od czasu do czasu ze swym jakże mało malowniczym dostojeństwem; czarne spodnie, prasowane przez uwiecznione w piosence żelazko, a potem, gdy niemal wszyscy wykonawcy męscy rozebrali się aż do długich białych gatek, ich czarne spodnie rżnięte zostały zamaszyście, z rozmachem i plaskającym odgłosem na ziemię. Rekwizytem był również niewątpliwie dobrze odrobiony, sztuczny rak, czepiający się różnych części ludzkich ciał i garderób – sprawca kolejnych kilku zamieszań, w tym jednego śmiercionośnego.
Osobną, bardzo aktywną i ważną rolę odgrywała wzmiankowana już tutaj scenka Najmniejszego Teatru Świata, czyli rama sceniczna z kurtyną zwisającą bądź opuszczającą się pośrodku sceny Teatru Animacji. Nie raz, nie dwa kurtyna owa przygniatała jakąś ludzką osobę, która nieopatrznie położyła się lub perfidnie została położona w jej polu rażenia. Bywało i tak, że cała scenka podnosiła się i na jakiś czas znikała, powracając jednak później na swoje centralne miejsce.
Rekwizyty rekwizytami, niemniej (raz jeszcze podkreślam) to aktorki oraz aktorzy byli tu niemal cały czas na pierwszym planie, tworząc bardzo sprawnie rozliczne „kupy ludzkie” i wykonując brawurowe solówki. Niewątpliwym solistą pierwszoplanowym (niekoniecznie z konieczności) był Marcin Ryl-Krystianowski, czyli hiper-nadaktywny Dyrektor Teatrzyku Zielona Gęś. Przypisany mu został lewy (patrząc od strony widowni) prosceniowy kącik z mikrofonem, przy którym miał zaszczyt przedstawiać (zawsze z brawurową nadekspresją) kolejne „niezapomniane” numery. A gdy rozciągnięty na kilka scen motyw niedogrzania z powodu braku działalności kaloryferów (ten z ostatniego w Zielonej Gęsi, przesyconego gorzką satyrą „wodewilu ze śpiewami i tańcami”) wypełniał scenę ziąbem, Dyrektor bardzo wiarygodnie drżał niczym przysłowiowa osika, aż ja sam, siedząc w pierwszym rzędzie, czułem dojmujące, ogarniające scenę i widownię fale zimna.
Na uwagę zasługują też wyczyny Igora Fijałkowskiego, który – pozbawiony prasowanych aktualnie spodni – zawisł w samych białych gaciach (ale też w marynarce) na jakimś podsuniętym mu zdradziecko sznurze i dyndał przez kilka scen, nadaremno usiłując się wyswobodzić. Wybrzmiała już piosenka o żelazku, wszyscy mężczyźni rżnęli już spodniami o scenę, już się nawet okazało, że władza nie odpowiada narodowi i że łzy to diamenty, które należy przecedzić przez durszlak, a on ciągle wisiał i co rusz bezradnie podrygiwał.
Nawet nie pamiętam już, kiedy ktoś litościwy w końcu go ściągnął na deski sceny, niemniej ta rola długotrwałego wisielca została zagrana nie tylko „z podrygiem”, ale też bardzo komicznie.
Igor Fijałkowski odegrał też kluczową rolę w scence biblijnej, grając Holofernesa. Popis aktorski był tu jednak udziałem Sylwii Koronczewskiej-Cyris, która jako Judyta zastygła nagle w bezruchu z mieczem w uniesionej do góry ręce, a głowę musiał Holofernesowi ściąć kto inny. Aktorka ta pozostawała w niemym bezruchu z ręką (już pozbawioną miecza) w górze przez kilka kolejnych scen. Jej niema wytrwałość i rzucająca się w oczy sugestywność (piszę to bez cienia ironii) godne są bardzo akceptującego odnotowania.
Tymczasem głowa Holofernesa (bardzo dobrze odrobiona głowa Fijałkowskiego) gadała ludzkim głosem, a poza tym rzucano na scenę mięsem, a konkretnie nerką Hermenegildy Kociubińskiej, „ludziom wczorajszym” z filmu rzucanego na tył sceny „towarzystwo nie odpowiadało”, członkowie Komisji Klimatyzacyjnej stwierdzali, że pornografia jest jak księżyc, babcia roniła łzę nad portretem Kaczyńskiego (nie Mościckiego, jak w oryginale). A skoro jesteśmy już w politycznym klimacie dnia dzisiejszego, to głos zabrał osobiście minister Gliński, przywołane zostało też palące wciąż zagadnienie: „zamach czy brzoza?”. Trudno mi stwierdzić, czy to minister Gliński, czy profesor Bączyński wyartykułował ze sceny Najmniejszego Teatru Świata przypuszczenie, że skoro Dante Aligierhi jest z Poznania, to nie skalał się lewizmem. Zresztą, wszystko jedno: i to profesor, i to profesor.
Acha: poruszone też zostało zagadnienie rodem z bogatego zasobu dylematów polityki historycznej: czy Wanda rzeczywiście nie chciała Niemca?
Wymieniłem tu popisowe momenty trojga aktorów, ale na słowa najwyższego uznania zasługuje dokładnie cały występujący w Zielonej Gęsi zgrany zespół: Maciej Szczepanik – szastająco szalejący na całej długości i szerokości sceny Gżegżółka, Zuzanna Łuczak-Wiśniewska, pełzająca z poświęceniem po scenicznych deskach, dmąca w zakrzywiony miniinstrument dęty (róg to czy nie róg?), brawurowo deklamująca „zielonogęśną” wersję „nieśmiertelnych” wersów rodem z Wyspiańskiego; Artur Romański, w jednej scenie odziany w kilka krawatów, w innej przyozdobiony oślimi uszami, w jeszcze innej rozchylający dyskretnie kurtynę małej scenki, podglądający aktorki Teatrzyku, a także wypowiadający się autorytatywnie i „komisyjnie” na temat pornografii; Danuta Rej – imponująca formą wokalną wykonawczyni kilku piosenek; Krzysztof Dutkiewicz – plujący żółcią, wyłażący z mroku widowni, mędzący nieustannie widz-malkontent Alojzy Balon; Marcel Górnicki – drugi „komisjant klimatyczny”, uprzejmo-autorytarnie nadęty i wszechwiedząco poruszający się w świecie biurokratycznego absurdu.
Wspomniane już aktualizujące wzbogacenie co poniektórych tekstów Gałczyńskiego (oprócz Zielonej Gęsi mamy tu fragmenty Listów z fiołkiem i luźnych zapisków-notatek) jest dziełem reżysera, zaś wszystkie wspomniane wyżej aktorskie fajerwerki są także bynajmniej nie ubocznym efektem jego wytężonej pracy nad przebogatym materiałem literackim. Aigner nie podąża za chronologią ukazywania się poszczególnych minidramatów Gałczyńskiego w tygodniku „Przekrój”. Owszem, wypada najogólniej stwierdzić, że korzysta raczej z tych pisanych później, ale najważniejsze jest to, że tnie owe „miniperełki” wedle własnego inscenizacyjnego planu, co wychodzi na dobre jego spektakularnemu show.
Widowisko to pełne wygłupów, prowokujące przepony widzek i widzów do częstej pracy dorównuje swym gorzko-satyrycznym „wydźwiękiem cieplnym” literackiemu materiałowi, od którego wyszło i do którego, że tak powiem ciut knajacko, z powodzeniem „doskoczyło”.
Autor: Juliusz Tyszka, teatralny.pl
Data publikacji: 24.04.2024
Źródło: https://teatralny.pl/recenzje/szalenstwo-na-zielono,3761.html
Recenzowany spektakl: TEATRZYK ZIELONA GĘŚ CZYLI WSTRZĄS METAFIZYCZNY W PIĘTNASTU KONWULSJACH