Swoją działalność dziennikarską zaczynałam przed transformacją ustrojową. Co prawda było już mniej walki o socjalistyczne wartości, za nami stan wojenny, ale jeszcze cenzura miała się dobrze, Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk na Mysiej w Warszawie nawet nie podejrzewał, że za chwilę spakuje kartony.
Kiedy więc swoje codzienne festiwalowe recenzje teatralne miałam czytać w porannych audycjach radiowych, największym problemem było nie to, czy dam radę przeżyć ten maraton, ale jak dogadać się z cenzorem, by zechciał pieczątkę pod tekstem postawić około północy, bo bez niej nie przekażę, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Udawało się. Zresztą cenzor nie miałby i tak do czego się przyczepić – byłam wyćwiczona w mówieniu nie wprost o tym, co niewygodne. Wszyscy byliśmy – i ci na scenie, i ci na widowni. Pokolenie mistrzów aluzji, chciałoby się powiedzieć…
A potem nastał czas wolności – można już było mówić i pisać wszystko, a że kolejne roczniki miały coraz mniej zajęć w szkole z rozpoznawania środków artystycznego wyrazu, a potem, wraz z pojawieniem się internetu, coraz chętniej zaczęły się porozumiewać między sobą nie bezpośrednio, tylko za pomocą komunikatorów i portali społecznościowych, to z metaforą, ironią, aluzją, sarkazmem czy groteską coraz gorzej sobie radziły. W efekcie umierać zaczęła sztuka niedopowiedzeń, znaczących przemilczeń, wiele mówiących pauz, intonacji sugerujących cudzysłów, krzywych uśmiechów, puszczania oka itp. Dziś, by mieć pewność bycia dobrze zrozumianymi, wrzucamy emotikony albo tłumaczymy w nawiasie, że to, co napisaliśmy, jest – na przykład – żartem…
Moje pokolenie rosło z „Kabaretem Starszych Panów”, „Dudkiem”, „Pod Egidą”, „Piwnicą pod Baranami”, „Teyem”, Kabarecikiem Olgi Lipińskiej, Monty Pythonem, gdzie dowcip był erudycyjny, absurdalny, wyrafinowany, ponadwerbalny, poetycki, czasami purnonsensowy. Aluzję odbierano jako rzeczą normalną, bo wynikała z natury rzeczywistości. Jasne, dzisiejsze kabarety też aluzją się posługują. Tylko jakby… grubiej ciosaną. Braną z innego kręgu doświadczeń, na pewno nie literackich. Nie, nie – daleka jestem od westchnień w stylu: „kiedyś to było”! Chociaż żal mi, że zanika sublimacja, że coraz rzadziej używa się niedopowiedzeń i trudniej odszyfrowuje metafory, a fikcji nie czyta jako fikcji. No, ale takie czasy, co zrobić?
I oto w połowie kwietnia zostałam zaproszona do poznańskiego Teatru Animacji na przedstawienie „Teatrzyk Zielona Gęś czyli wstrząs metafizyczny w piętnastu konwulsjach” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w reżyserii Pawła Aignera. Spektakl nie dla dzieci, jak łatwo się domyślić, choć teatr dzieciom przypisany.
Jeśli „Zielona Gęś” i Gałczyński, to wiadomo, czego się spodziewać: tego wszystkiego, za czym coraz bardziej tęsknię – i to nie z powodu przybywających mi lat, tylko coraz dotkliwiej odczuwanego zaniku pewnego rodzaju poczucia humoru w otaczającym świecie. Pytanie jednak, czy teatrzyk, jaki Mistrz Ildefons uprawiał na łamach „Przekroju” (wówczas tygodnika) przez kilka lat, począwszy od 1946 roku, może jeszcze bawić? Przyglądałam się zdjęciom z prób, czytałam wywiady z reżyserem; zwykle działania pijarowe teatrów zdradzają więcej, niż zamierzają – ja zazwyczaj po zajawkach i fotorelacjach z przygotowań potrafię dokonać wyboru: iść na premierę czy raczej darować ją sobie. A tu… nic! Tylko ciekawość narastająca. Przypomniałam sobie parę tekstów z oryginału – jest potencjał, pomyślałam. Tym większy, że przecież od kilku lat mamy nieustępujące wrażenie cofania się do czasów PRL: takie są dziś publiczne media, taka jest rola „przewodniej siły”, a Prezes, niczym I Sekretarz KC PZPR, zna się na wszystkim i o wszystkim sam decyduje – od oprocentowania wkładów bankowych po import zboża i węgla. Reżyser ma lat 55, może więc podobne potrzeby literacko-estetyczne, zatem…?
Określonego dnia o określonej godzinie usiadłam na widowni i po chwili poczułam się, jakby obok mnie zajął miejsce Janusz Ryl-Krystianowski, zmarły przed dwoma laty dyrektor i twórca Teatru Animacji. Z dziewięciu aktorów na scenie sześciu przyjmował właśnie on do pracy. Kabaret był jego ukochaną formą, czerpał z niego pełnymi garściami. Rytm i muzyka (z lekka swingująca najlepiej) to był znak rozpoznawczy tej sceny. I tempo. I zabawa konwencją. I lekkie szaleństwo akcji. I interakcje z widownią. A tu jeszcze jakby jego ręką wprowadzone małe poprawki w tekstach, dodane drobne aluzje w scenografii, plus puenta, choć wzięta z „innej bajki”, ale na tyle celna, że uczyniła przedstawienie na wskroś współczesnym, bolesnym, choć nienachalnie politycznym; Aigner sięgnął po zapis rozmowy Adama Ważyka z Gałczyńskim podczas Zjazdu Literatów Polskich w 1950 roku – Ważyk wtedy na radę,
„by [Gałczyński] ukręcił łeb rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach”, usłyszał: „kanarkowi łeb można ukręcić, tylko co zrobić z klatką?”.
I tak ten spektakl się kończy… Ciekawie, prawda?
Subtelność Mistrza nie zetlała, nie zagubiła się, nie czuć tu naftaliny, absurd nie stracił nic na swojej absurdalności, może nawet się wzmocnił dzięki reżyserowi. A to, że całość opowiedziana została „po dawnemu”, trochę w duchu Olgi Lipińskiej, ma nawet podwójny sens, jeśli spojrzeć na całość przez pryzmat rzeczywistości za oknem.
Pracuję nad książką o Januszu Ryl-Krystianowskim, więc ta Zielona Gęś stała mi się bardzo bliska. Jestem dziwnie pewna, że gdyby kiedyś on się tu nie pojawił, w tym naszym Poznaniu, dzisiaj Gałczyński nie dałby rady tak nas ubawić i skłonić do refleksji – ani o historii, która lubi toczyć się kołem, ani o tym, że może jakiś kołek warto wreszcie włożyć w jej szprychy… To takie dziedzictwo Ryl-Krystianowskiego. Przyjęte trochę mimo woli.
Autor: Anna Kochnowicz-Kann
Data publikacji: 24.04.2023
Recenzowany spektakl: TEATRZYK ZIELONA GĘŚ CZYLI WSTRZĄS METAFIZYCZNY W PIĘTNASTU KONWULSJACH